czwartek, 30 września 2010

35 :)

Wszystkim chłopcom, chłopaczkom, chłopakom, młodzieńcom, panom, mężczyznom i facetom, czytającym mój pamiętnik, życzę wszystkiego najlepszego w Dniu Chłopaka (a dziewczynom i paniom puszczam oczko z samego rana).

środa, 29 września 2010

34. Zawiedziony

Przed lekcjami siedzimy przy stole w pokoju nauczycielskim - ja, Roza, Izolda, Jolanda i dwie inne koleżanki. Gadamy dość głośno i się śmiejemy. Wchodzi szef. Staje na środku i lustruje nas uważnie: "No, kuźwa, znów nikogo takiego nie ma, kogo można by opieprzyć z samego rana". Powiedział, co wiedział i poszedł. 

33. Alea iacta est

I tak oto ruszyło dziś koło wprawione przeze mnie w ruch. W sobotę mam rozmowę z moim promotorem i przyszłym opiekunem dydaktycznym. Zaczyna działać uczelniana machina i jakoś pomalutku zostanę przez nią wciągnięty. Tryby zaczną na siebie zachodzić i mechanizm ruszy własnym tempem. Zaczyna się!
Wkrótce mam też pierwszy zjazd. Cały dzień zajęć. Jak ja to wytrzymam? Przerwa w studiowaniu jednak jakieś piętno na mnie wycisnęła i przestawienie się na całodniowe obroty w auli trochę będzie mnie kosztowała. Ale cieszę się z tego, że wracam na uczelnię i to na kierunek (specjalizację) wyczekiwany. Czekają mnie ciężka praca i wiele wyrzeczeń, bo będę ciągnął 2 kierunki. Jeszcze czeka mnie załatwienie jakiegoś akademika, bo będę musiał nocować w Krakowie z piątków na soboty.
Tak więc skaczę na głęboką wodę. Czuję się trochę jak chłopaczek na zdjęciu obok. Ale pozytywnie.
Zatem - mój Krakowie - wracam w twe łono!

32. Pomiędzy wierszami

Nie ma co, ale z Rozą rozumiem się nawet bez słów. Mówimy sobie, co uważamy za stosowne i niestosowne też i nie ma z tego powodu żadnych min. Przyszła ostatnio do mnie do świetlicy. Usiadła przy stoliku i patrzyła, jak odrysowywuję szablony, wyklejam je bibułą i gumuję ołówkowe kontury. "Szybciej to kończ, bo czekam już na ciebie" - przerwała moje skupienie. Skończyłem pracę z szablonem, spakowałem przybory do piórnika. Roza wstała i w chwilę później schyliła się i podniosła coś z wykładziny. "Zobacz, zgubiłeś gumkę" - zwróciła się do mnie. "Rozo, no wiesz, nie zawstydzaj mnie przy dzieciach" - wyszeptałem prawie. Roza wyszła na korytarz, krztusząc się śmiechem. 
I dziś rano też odbyłem z nią arcyciekawą rozmowę. Jedziemy samochodem do pracy. Roza mówi: "Wiesz, że widziałam twojego kota".  "Hmmm, to musiałem być kompletnie pijany, że widziałaś mojego kota..." - skwitowałem z poważną i zdziwioną miną. "No wiesz..." - wydusiła przez salwę śmiechu, a potem rechotaliśmy tak długo, aż wjechaliśmy na szkolny parking. 
Takie rozmowy są niesamowicie budujące.

wtorek, 28 września 2010

31. Leniwiec

Przygnębia mnie ta pogoda za oknem. Dziś cały dzień chlapało, chmury zasnuły niebo i nie przedarł się na dół ani jeden promyk słońca. Czyżby jesień zawitała już na stałe? W górach wiał halny i przygnał chmurzyska. Planowałem jeszcze wymarsz, ale muszę go odłożyć, gdyż na szlakach jest ślisko i niebezpiecznie. 
Zauważyłem też, że dopadł mnie złośliwy leniwiec - od kilku dni nie przeczytałem ani jednej stronicy ksiażki. Na półce zalegają mi wypożyczone powieści i jakoś boję się za nie zabrać. Zacząłem czytać świetną opowieść R. Grzeli o Franzu Kafce i po kilknastu stronicach odłożyłem. Chyba powinienem już też zacząć zbierać książki na studium, najlepiej byłoby kupić, może coś na allegro znajdę. Muszę się przełamać i wygnać leniwca za drzwi, bo czeka mnie wkrótce ciężka praca i raczej odłożyć na późniejszy termin lektur się nie da. 
I jeszcze jedno - boję się tegorocznej zimy. Miejmy nadzieję, że zapowiedzi srogiej i długiej zimy się nie sprawdzą. Już przygotowałem sobie mały pokój, teraz tylko wypada czekać na odpowiedni czas, kiedy się do niego będzie trzeba przenieść. 
A wczoraj poszedłem spać z zadowoleniem, gdyż Polacy wygrali mecz. Dziś znów udowodnili, iż zasługują na mistrzostwo. Życzę im złotego medalu. Po dzisiejszym zwycięstwie też położę się dużo spokojniejszy. Takie coś mobilizuje. 
Chyba powinienem się już położyć, bo znów będę miał problemy z wstaniem. 
I znów pomału narasta we mnie tęsknota do... no właśnie.   

niedziela, 26 września 2010

30. Kopnij mnie jeszcze za to w dupę...

Nieco już ochłonąłem, ale ciśnienie nadal mi skacze. Wyszedłem z domu z zamiarem dłuższego spaceru, lecz leje i zahaczyłem tylko o sklep i wróciłem do domu. Zjadłem już paczkę delicji, rozpocząłem też czekoladę. Z tego wszystkiego zapomniałem o meczu i załączyłem telewizor już po 1 secie. Otóż zadzwonił do mnie całkiem niedawno Mr. Ważniak z pretensjami o ostatnie spotkanie. Stwierdził, że "zawiódł się na mnie, bo kazałem mu spać w małym pokoju, a on miał nadzieję na coś elektryzującego..." Nazwał mnie też "zimną suką" i życzył "abym nadal sobie cierpiał w swej zawziętej samotności". Ładnie! Oberwało mi się za to, że mam zasady. Ma facet tupet. Nawet nie dopuścił mnie do głosu. Nie mam zamiaru się tłumaczyć przed nim ze swoich zasad. 
Przeanalizowałem sobie czwartkowy wieczór po tym, jak wróciliśmy z gór i rzeczywiście on nastawiał się na coś, bo po kąpieli przyszedł do mojego pokoju w koszulce i bokserkach i siadł na moim łóżku, a gdy mu oznajmiłem, że przygotowałem mu już posłanie, spojrzał na mnie z miną nieokreślonego zaskoczenia. 


W ten sposób grono moich realnych znajomych znów stopniało. Zostali mi jedynie Gregor i jego chłopak. I na tym koniec. Dziś się przekonałem, że i moi wirtualni znajomi zaczynają mnie kłamać. Nie ufam już praktycznie nikomu i zanosi się na to, że pozrywam kolejne znajomości. Już sam nie wiem... Ciągle trafiam na kogoś, kto oczekuje czegoś, czego dać mu nie mogę i za to śmiertelnie się obraża i dodatkowo wznosi atak.   
Czego Wy chcecie?
Zaczynam już wierzyć w to, że to właśnie ja  popadłem w jakieś skrajności i wyolbrzymiam sprawę. O tym, że odstaję od wszystkich, wiem od dawna. Nic nie poradzę na to, że jestem facetem z najniższej półki atrakcyjności fizycznej i intelektualnej, ale natury nie da się zmienić. Operacja plastyczna może zlikwidować celulit lub wyprostować nos, ale wypaczonego charakteru nie naprawi. Przepraszam Was za to, że nie jestem przysłowiowym ciachem i nie jeżdżę czerwonym ferrari. Nic na to nie poradzę. Przykro mi.  

29. Diablica z "Runwey'a"

Wczoraj wieczorem Polsat wyemitował świetny film - "Diabeł ubiera się u Prady" z fenomenalną rolą Meryl Streep. Może nie jestem jakimś tam znawcą świata mody, ale z przyjemnością obejrzałem tę projekcję także ze względu na Meryl Streep. Świetnie odegrała rolę Amandy, naczelnej redaktor światowego pisma. Niektóre sceny mnie urzekły, niektóre podniosły emocje i ciśnienie, niektóre zaś rozczarowały, ale całokszałt filmu wart zachodu. 


Oczywiście postać Amandy to tylko kreacja, lecz jakże realna i zarazem wysublimowana. Dumna, wyniosła, wybredna, zimna, cyniczna, bezwzględna - to tylko niektóre przymiotniki, które mogłyby ją scharakteryzować. Jednakże taka stronniczość skazałaby tę postać na zmarginalizowanie i skreślenie u niej jakiejkolwiek nadziei na jakąkolwiek cechę dodatnią. Spośród tych ostatnich można byłoby chociażby wskazać na wpływowość, perfekcję, profesjonalizm, dokładność, prestiż, powagę, dyplomację, a to według mnie dobre cechy. Niesamowicie spodobała mi się scena, kiedy to pracownicy dowiedzieli się o nagłym przyjeździe szefowej. Zapanował wśród nich popłoch, wszyscy biegali i "przygotowywali się" na "wejście" Amandy. Tak ogromny autorytet potrafi wywołać u pracowników panikę i strach przed przełożonym i nieefektywność pracy, ale i mobilizuje do nadnormatywnej wydajności. W tym przypadku granice szef-pracownik są ostre i nie da się ich przekroczyć, a jego zdanie jest niepodważalne i ostateczne. I tu właśnie pojawia się wspomniana wcześniej nieefektywność, gdyż brak nawet najmniejszego docenienia obniża samopoczucie wartości nawet najlepszego pracownika (Nigel - lecz tu mamy do czynienia z facetem zależnym od Amandy i nieco pantoflowatym). Muszę przyznać, iż w jakiś sposób imponują mi takie osoby pokroju Amandy - niezależne, wpływowe, o mocnym charakterze, autorytatywne i nieraz bezwzględne. Pomimo tylu destrukcyjnych cech dla otoczenia Amanda posiada wielki prestiż i szacunek, wszyscy drżą pod jej wzrokiem, kulą ramiona pod jej oddechem, lecz zarazem biją się o to, aby pracować obok niej. Jej aprobata i wyróżnienie stają się nawet swoistym cudem spełnienia. 
Z drugiej strony film podejmuje problem zapomnienia się dla pracy i bezdyskusyjnego podporządkowania się firmie. W takim przypadku życie prywatne nie powinno istnieć, bowiem jest tylko kłodą rzcaną sobie pod nogi. Wszystkie zobowiązania wobec innych osób z czasem upadają, i to bezpowrotnie. Charakter pracy Amandy i jej najbliższych współpracowników przekreśla od razu możliwości prywatnych planów. To zajęcie dla zdeklarowanych singli, którzy w wielkim mieście mieszkają z kotem lub rybkami w akwarium. Ale nawet w takim ujęciu dom nie jest takim prawdziwym domem, lecz czasową przechowalnią, łaźnią i sypialnią, bowiem całe życie i tak spędzamy w firmie, a nie w wygodnym fotelu przed telewizorem. Podoba mi się taki styl życia i chętnie zasiadłbym w fotelu Amandy.
*** Interpretację można by ciągnąć jeszcze długo, ale wpadłem na to już po opublikowaniu postu - cynizm Amandy warunkowany jest nie tylko prestiżem firmy i ogromnymi wymaganiami, ale dużą rolę w tym odgrywają jej problemy osobiste. Każdego dnia zakłada maskę, która je kryje, a złośliwość i bezwzględność to projekcje tego, czego ona nie potrafi osiągnąć na polu prywatnym. To takie przekształcenie problemów i przeniesienie ich na inny teren (nie chciałem, aby tak freudowsko to zabrzmiało), ale i siła samego charakteru i pewność siebie też mają tu dużo do powiedzenia. 

sobota, 25 września 2010

28. Mr. Ważniak

Miałem okazję poznać go bliżej, bo przeważnie spotykałem się z nim doraźnie na kawie w mieście. Przyjrzałem się mu, posłuchałem, co mówi, jak rozumuje i odbiera ludzi. I ochrzciłem go Ważniakiem, bo wszystko wie najlepiej, nie da sobie niektórych spraw przetłumaczyć, nawet jeśli jest w błędzie (i wie o tym), chce wszystko wiedzieć i wtrącić swoje zdanie. I na każdym kroku zaczepiał obcych ludzi, co mnie denerwowało najbardziej, bo czas nas gonił, a on przysiadał się przy turystach i gawędził o głupotach. Dwukrotnie w górach mi zaprzeczył z potwierdzeniem: " Ze mną nie zginiesz!", a okazywało się później, że miałem rację. 
I tak oto Mr. Ważniak pomylił szlak przy zejściu z Baraniej Góry, przez co nadłożyliśmy wiele kilometrów, a potem jak wskazałem mu prawidłowe zejście (widoczne ze skarpy) i dużo krótsze, nie odpowiedział nic. I omylił się po raz drugi, gdy nie zgodził się na powrót na Skrzyczne, jak radziłem wcześniej. Przed wyjściem w góry zaplanowałem, że wrócę szczytami do punktu wyjściowego i spokojnie wrócę busem do domu, a Mr. Ważniak na Baraniej Górze mi się sprzeciwił i, udając mądrzejszego, wybrał 5 godzinne zejście do Milówki. Uparł się i niczym nie mogłem go przekonać na powrót według moich ustaleń. Schodziliśmy wąskim, kamienistym żlebem w nieskończoność, a potem się okazało, że z Kamesznicy i z Milówki nie można się już wydostać, bo to małe górskie mieścinki i o tej porze komunikacji już nie ma. Ma szczęście, i to duże, że załatwił transport do Żywca i tym samym ułatwił powrót do domu. Wygarnąłem mu to i owo wieczorem, bo musiał u mnie nocować, gdyż sam nie miał jak do domu wrócić. Pomimo swoich błędów nie przyznał mi racji, a co najważniejsze, przed wyjściem zgodził się na mój plan wędrówki bez żadnych zastrzeżeń, stwierdził tylko: "Ty planujesz, ty rządzisz." 

Za to w górach powiedział mi coś interesującego:
- Wiesz, Pawełku, po raz pierwszy widzę, że potrafisz się uśmiechać, bo za każdym razem, jak cię widziałem, miewasz tak zacięty wyraz twarzy, że aż mnie dreszcze przechodziły.  
Nie wiedziałem, że mam zacięty wyraz twarzy. Wobec obcych bywam zimny, nieufny i nieraz cyniczny, ale zacięty? Owszem, zgodzę się, że rzadko się uśmiecham, ale zacięty? Ci, którzy mnie znają, oceniają mnie jako spokojnego i życzliwego człowieka. Widocznie obcy odbierają mnie inaczej. To dobrze i źle zarazem.

piątek, 24 września 2010

27. Wielki błękit nad szczytami

Tak jak wcześniej pisałem, wybrałem się w góry. Spędziłem cały czwartek na szczytach. Pogoda dopisała, było ciepło, słonecznie, niebo przypominało wielki błękit. Udało mi się namówić pana Ważniaka na to wyjście (później się trochę na niego wkurzałem, bo mi wydziwiał). Mamy za sobą ok 25 km wędrówki, według mapy  powędrowaliśmy nieznanymi nam szlakami i zdobyliśmy na samym końcu Baranią Górę (1220m). Warto było, pomimo tego że dokuczają mi zakwasy, ale tak to jest, jak nie ma się regularnego wysiłku. Leniuch ze mnie, bo góry mam prawie za oknem i powinienem skakać po nich jak koziołek. Zaczęliśmy wędrówkę na Skrzycznem i szliśmy przez Malinowską Skałę, Gawlas aż do Baraniej Góry. Panorama Beskidów wspaniała, tym bardziej iż widoczność była bardzo dobra. 
Jak odsapnę i pogoda dopisze, to może jeszcze tej jesieni chciałbym się na Babią Górę wybrać, a może i na Stożek lub Pilsko. Zobaczymy, ale zależne będzie to od pogody.
I może jeszcze jakaś fotka na pamiątkę:

Szlak z Malinowskiej Skały w stronę Baraniej Góry
Widoczek z Gawlasa

Szlak na Magurkę Wiślańską (w tle) 
Widok z podnóża Baraniej Góry
Widok z Baraniej Góry na Milówkę i Kamesznicę

środa, 22 września 2010

26. Oj!


Było parę minut po 17. 00, jak wyszedłem do miasta. Nie było mnie zaledwie godzinę! Gdy wróciłem - przy drzwiach stało TO! Stałem z kluczami w ręku i nie mogłem się ruszyć. Zatkało mnie! Do tej pory patrzę na różę i nie mogę uwierzyć! Tylko kto? Kto? Kto? Kto? Po co ja wychodziłem do miasta?! A jak to był... nawet boję się skończyć swą myśl... Może była jakaś szansa, a mnie nie było! Oj! Oj! Oj! Ściska mnie w dołku... 

PS. Jakość zdjęcia nie najlepsza, bo nawet nie miałem pod ręką w domu sprawnych baterii do aparatu, na szybciora znalazłem jakieś stare, które, o dziwo, jakąś energię w sobie posiadały na tę jedyną fotkę...

wtorek, 21 września 2010

25. Chyba wilk nie taki straszny?

Była dziś przepiękna pogoda. Mam nadzieję, że utrzyma się taka przynajmniej do niedzieli, gdyż zaplanowałem sobie, iż teraz w czwartek wybywam w góry. I nie interesuje mnie to w ogóle, że ktoś nie ma czasu, że obiera kartofle, pierze pieluchy, ma sraczkę lub bolą go włosy łonowe - idę SAM. W ubiegłą sobotę najpierw ktoś się umówił na wyjście, ja się napaliłem i wyszykowałem, a ten mi zadzwonił w ostatniej chwili, że jednak nie idzie, bo coś tam. Sranie w banie! Trasę już sobie obrałem. Wyprawa na ładne 6-8 godzin, gdyż, znając już nieco siebie samego, aby zrobić ciekawe zdjęcie, wlezę w każdą dziurę i na prawie każde drzewo, a nawet wyciągnę się pod szarpiącymi krzaczorami. Chyba że ktoś byłby chętny na taką małą przyczepkę...
Ostatnimi czasy wpakowałem się w coś... I teraz, gdy TO powinno już przyjąć postać codziennego widma, zacząłem żałować. Szkoda, że się wycofać nie mogę, w sumie mógłbym, ale by to strasznie głupio wyglądało. Na przyszłość muszę być bardziej asertywny (choć, jak mi mówią w pracy, już jest ona u mnie na dość wysokim poziomie).
I się też zbuntowałem! Nie idę do mojej ulubionej fryzjerki (tak, tak, to kobieta). Pewnie mnie wygląda stęskniona w drzwiach, bo ostatnio rozmawiałem z nią w samie i ta łagodnie zasugerowała, że już trzeba grzyweczkę przyciąć. Stwierdziłem, iż się wyindywidualizuję i moja grzywka będzie powiewać teraz na halnym. To już szczegół, iż każdego poranka wstaję z szopą, z której każdy kosmyk sterczy w inną stronę i zanim wyjdę do pracy, muszę nakładać dżokejkę, aby się włoski wyprostowały i ładnie przylegały...   
A jutro czeka mnie koszmarny dzień. Wyląduję bowiem na dywaniku u samego prezydenta... Mam nadzieję, że wilk nie okaże się tak straszny...

poniedziałek, 20 września 2010

24. I już!

No i wróciłem z krakowskich wojaży. Piękne dziś było niebo nad Małopolską (i chyba nie tylko nad nią) - błękitne, nieskazitelnie czyste. Ciepła aura sprzyjała spacerowi po mieście. Jak zawsze ruszyłem w tradycyjny dla siebie rejs - Rynek, Wawel, Skałka, Kazimierz i z powrotem bulwarami przy Wiśle na Rynek, potem Plantami do Galerii i na dworzec. Zrobiłem trochę ciekawych zdjęć. Na Plantach pomału zapada jesień - kasztanowce rdzewieją, po alejkach przemieszczają się opadłe liście. I wszędzie dokoła dużo ludzi. Niezależnie od miejsca i zakątka Starego Miasta i Śródmieścia plącze się mrowie turystów i krakowian. Kto by pomyślał, że nie zaczął sie jeszcze rok akademicki, a tyle ludzi dokoła. I to mi się w Krakowie najbardziej podoba - tak specyficzna atmosfera, zapach dużego miasta, historycznego i współczesnego zarazem. Aż żal było mi dziś stamtąd odjeżdżać. Siedziałem sobie na murku na Rynku, tuż przy Wieży Zegarowej, i obserwowałem to wspaniałe zjawisko lotności ciągle zmiennego tłumu, kolorowej feeri barw i strojów, uśmiechów, uścisków, pocałunków. Cieszę się, że wracam do tego miasta. Już wkrótce.  

*** Wiem, wiem, krzywo są te zdjęcia założone, ale szkoda mi myszki, bo już ją duszę od jakiegos czasu, gdyż nie idzie mi to układanie fotek po mojej myśli. Nemst się śmieje, że odstają po 2 milimetry i jestem w stanie je wszystkie skasować zaraz. 
A co do dzisiejszego egzaminu (ten tekst powinien być pod fotkami, ale nie mogę go tam dodać). Zdałem. Przyjęli mnie. Przeszła propozycja tematu, która kiedyś już mnie pogrążyła (uparty jestem). Słuchano mnie uważnie, nie przerywano i nie pouczano na każdym kroku. Jestem zadowolony. Może w końcu będzie lepiej. 


Wdzięcznymi obiektami dla fotografa amatora dziś były kościół Mariacki i Wawel.

A oto kilka zdjęć, które dziś zrobiłem:

Wawel od strony Wisły

ul. Kanonicza
Skałka

23. Sen tuż przed...

Jest kilka minut po siódmej. Kończę poranną kawę, słucham radia i próbuję ogarnąć mały chaos na moim biurku. Mój wzrok przebiega po rozrzuconych kartkach i notatkach, zeszytach i pozakładanych książkach. Jakoś będę musiał to poskładać. Część wezmę ze sobą, gdyż za niecałe dwie godziny już będę w drodze do miasta królewskiego. Coś jeszcze dam radę poprzeglądać, doczytać.


Tak siedzę sobie i myślę - czy to ma jakiś sens? Pojadę i się ośmieszę. Od kilku dni powtarzam sobie, że na stare lata poprzewracało mi się w głowie. A jak po semestrze stracę zapał? Sparzę się i co będzie? Mam szereg wątpliwości, najpierw się napaliłem, a teraz się zastopowałem. I myślę. W dwie strony. I jeszcze te dzisiejsze sny...
Śnił mi się On. Dawno mnie nie odwiedzał. Stało się tak zapewne, gdyż wczoraj myślałem o Nim. Stał się projekcją mojej nieświadomości. Ale pamiętam go ze snu - szedł chodnikiem i mijał się ze mną. Potem stał zwrócony ku mnie i wyciągał w moją stronę rękę. Wczoraj ktoś mi napisał "natura zawsze zwycięża". Tknęły mnie te słowa. A potem jeszcze napełniono mnie nową wiarą po pytaniu: "Więc warto czekać nawet 100 lat?". "Warto!" - padła odpowiedź. Zasnąłem spokojnie.

niedziela, 19 września 2010

22. Całkiem przyjemny weekend

I tak, chcąc czy niechcąc, weekend uciekł. Nawet za bardzo nie wiem, kiedy się to stało, mam odczucie, jakby było to mgnienie oka. Czemu ten czas tak szybko ucieka? Albo to ja mam tylko takie odczucie. Nie wiem. 

Wczoraj zakasałem rękawy i zabrałem się za sprzątanie. Kilka godzin zajęło mi odkurzanie i mycie podłóg. Warto było, gdyż mogę teraz po całym mieszkaniu biegać w białych skarpetkach i nawet śladu kurzu na nich się nie znajdzie. Czeka mnie jeszcze przetarcie okien i zmiana firan, ale to już w połowie tygodnia, bo wczoraj nie miałem już sił. A wieczorem telewizja zrobiła mi niespodziankę - wyemitowano Księcia Kaspiana. Zatem nastało ładne zwieńczenie dnia - zakutałem się w puchaty koc, zapadłem w swoim fotelu i z kubkiem kawy oglądałem baśń. 
Przygotowywałem się (próbowałem raczej) do rozmowy. Zrobiłem jakieś mapy mentalne. Może uda mi się w autobusie doczytać to, czego nie zdążyłem. Tak pochłonęły mnie dziś książki, że prawie zapomniałem o prapremierze Guliwera w naszym teatrze. Spokojnie, zdążyłem na spektakl. Zostałem mile zaskoczony poetyką tej sztuki, gdyż od dawna nie widziałem na deskach nadmarionet. A tu taka niespodzianka! Szkoda tylko, że zmarnowało się miejsce obok, gdyż otrzymałem zaproszenie dla dwóch osób, a poszedłem sam, bo nikt nie chciał ze mną iść... 


A jutro od rana będę biegał w konstruktywnym stresie (mam nadzieję) i może przez pewien czas będę się czuł jak pan na zamieszczonym zdjęciu. Wyłącznie w aspektach pozytywnych - oczywiście! 

sobota, 18 września 2010

21. Ale to już było...

Swego czasu telewizja polsatowska zaczęła emisję nowego serialu "Szpilki na Giewoncie" z Magdą Schejbal w roli głównej. Jak do tej pory wyemitowano trzy odcinki. Serial jak serial, ale już po pierwszym odcinku dało się dostrzec podobieństwa do innego serialu, który raczył kiedyś polskich widzów. Mam na myśli amerykański sitcom "Uwaga, faceci" (Men in trees) z Anne Heche. Mogę wziąć do rąk megafon i zakrzyknąć: "Helooł! To już było!". Podobieństwa są uderzające – pomysł, fabuła, oprawa, wątki.


W obu serialach bohaterką jest młoda, atrakcyjna kobieta, zapewne bizneswomen, która z różnych przyczyn znajduje się w nieco urągających jej warunkach. Z wielkiego miasta trafia na wieś lub na tereny odludne i musi zmierzyć się nie tylko z niewygodą, ale przede wszystkim z tubylcami, którzy, jak to nierzadko się zdarza, prowadzą odmienny niż wielkomiejski tryb życia.  


Amerykańska bohaterka, Marin Frist, po zdradzie narzeczonego wyjeżdża na Alaskę, jej polska odpowiedniczka – Ewa Drawska z Warszawy przeniosiona zostaje do Zakopanego. Ma tutaj poprowadzić upadającą agencję reklamową. W tym samym czasie jej chłopak zaczyna zdradzać ją z jej koleżanką z pracy. Marin i Ewa muszą poradzić sobie w nowych warunkach, każda z nich poznaje przystojnego tubylca, z którymi puszczają sobie oczka itp., itd. Czyli mówiąc krótko – romans kwitnie. Nieco śmiesznymi mogą wydawać się perypetie bohaterki na łonie natury i podczas spotkań z rdzennymi mieszkańcami niedostępnych terenów. Mogą się tylko wydawać śmiesznymi, bo tak na serio nie są (np. Ewa i "łowiecki na łącce"), czego nie można powiedzieć o przygodach Marin, które wywoływały we mnie salwy śmiechu.



Jeszcze jeden fakt, który nieco mnie zdziwił i śmieszył. Otóż w role zakopiańczyków wcielili się warszawianie. Jakby producenci nie mieli innych aktorów do obsadzenia ról. Wiem, że poetyka serialu jest autonomiczna wobec innych produkcji, ale to tak bardzo rzuca się w oczy – Ewa jako warszawianka trafia pośród Podhalan, którzy na serio są warszawianami. To taka mała dygresja.  

Jedyną i widoczną zaletą serialu jest gwara góralska! Chyba tylko i wyłącznie dla niej można zaczekać do godz. 22.00 i obejrzeć serial.

Już nudne staje się plagiatowanie amerykańskich seriali. Przykłady można byłoby tu mnożyć, ale ograniczmy się do dwóch jeszcze przykładów. Nieudolne naśladowanie sławnego sitcomu "Przyjaciele" w polskiej wersji "Lokatorów" i jakże wszystkim znana "Niania". Powtórzę raz jeszcze: "Proszę państwa, to już było!". Chcemy czegoś polskiego, ale oryginalnego i niepowtarzalnego!

Tak na marginesie mówiąc – dobrze, że niektórych polskich seriali nie da się splagiatować w obcej telewizji, bo tamtejsi widzowie, na przykład w trakcie oglądania Kiepskich, mogliby sobie pomyśleć: "Ci Polacy to taki zacofany i prymitywny naród". I w jakiejś części swej myśli mieliby rację.

piątek, 17 września 2010

20. Za mało seksu...

Izolda dorwała mnie dziś na przerwie w pokoju nauczycielskim, jak kichałem i wycierałem nos. "O, ciebie też złapało?" - zaczęła. "Ledwie dycham, nie wiem, jak wydolę do popołudnia" - odparałem jej. "A mówiłam ci tyle razy - więcej seksu, więcej seksu, będziesz zdrów jak ryba!" - powiedziała z szerokim uśmiechem. "Taaa, chyba w przyszłym wcieleniu"- uśmiechnąłem się i mrugnąłem jej okiem.

W ostatnim roku mam do czynienia z pustynią szerszą i bardziej gorącą niż Gobi. Nie zapowiada się, aby dotarł tam jakikolwiek powiew orzeźwiającej bryzy. Przywykłem i pogodziłem się z tym faktem i nie robię sobie z tego powodu żadnych wyrzutów. Skoro tak ma być, to i niechaj tak będzie. A że nieraz tęsknię do czegoś nieokreślonego, to już całkowicie inna bajka. Mogę powiedzieć, że tęsknota buduje mnie od wewnątrz i determinuje moją silną wolę w trzymaniu się w ryzach. Dzięki niej wypracowałem silne granice, których już nie da się przekroczyć. Moja tęsknota to rodzaj imperatywu życia. I tak ma być!

czwartek, 16 września 2010

19. Pociągający Adalmerko

No tak, od dwóch dni jestem niesamowicie pociągający. Odrobinkę się zmieniłem dla siebie i dla innych. Ubieram bluzy z długimi rękawami, zapinam się wysoko pod szyją, zawijam dokładnie chustę, zakładam czapkę, brakuje mi tylko rękawiczek. Tak, tak i na mnie przyszedł czas - przeziębiłem się. Leje mi się z nosa, pulsuje w głowie, boli mnie gardło i chrypię. Rano nie mogłem wydobyć z siebie normalnego dźwięku! Spałem, jak zadzwonił telefon, sięgnąłem po niego, patrzę - mama- i odebrałem. "Halo" - wychrypiałem. Zapadła chwilowa cisza. "Halo! Kto tam jest?" - zapytała. "To przecież ja..."- kontynuowałem. Skoro nie poznała mnie własna matka, to jutro do firmy nie zostanę wpuszczony. 


Ciekaw jestem, jak ja jutro będę funkcjonował, bo przecież jutro piątek. Tak, to piątek, ten piątek, gdzie cały dzień walczę z pierwszakami w świetlicy. Chyba oni teraz mi będą czytać, a i nie przekrzyczę tego rwetesu. Ale, ale! Zrewanżuję się pewnej młodej damie, która ostatnio mnie osmarkała. Zrobię jej to samo! 


A tak na poważnie. Nafaszerowałem się lekami jak dobre gołąbki nadziewa się kaszą i spałem prawie całe popołudnie. Przynajmniej łeb mi nie pęka i nie słychać rzężenia w klacie. Muszę się wykurować, gdyż za kilka dni mam być w Krakowie na rozmowie. Miałem dziś przeczytać pewną książkę do tej rozmowy i napisać konspekt przemówienia - nic z tego nie wyszło. Jak się pokładłem, tak nie wstałem. Chyba że wezmę profesora na litość i będę przy nim kichał, smarkał, oblewał się potem, kaszlał. Może i jest to jakiś sposób...  

środa, 15 września 2010

18. I znów awantura...

Znów miałem dziś ogromne problemy z wstaniem do pracy, chyba trzeba zacząć kłaść się spać o przyzwoitej porze, bo to poranne bieganie już staje się nudne. Oczywiście budzik dostał po pysku i wylądował pod kołdrą, a mnie nie ruszyło to, że pora wstawać. Za dzisiejszy poranek powinienem trafić do jakiejś księgi rekordów, bo w ciągu 20 minut wyszykowałem się do pracy, wliczając w ten czas mycie głowy, prasowanie, ścielenie łóżka, śniadanie, szukanie ćwiczeń i ubieranie się. 

Nadarzyła mi się dziś dłuższa przerwa w pracy i naszła mnie ochota na coś słodkiego (znów!) i wybrałem się do pobliskiego sklepu. I, oczywiście jak to ja, wplątałem się tam w zawziętą awanturę z ekspedientką, a potem z kierowniczką sklepu. Otóż kasjerka odmówiła mi przyjęcia zapłaty kartą płatniczą, a tak się złożyło, że nie miałem przy sobie nawet 10 zł. "A cóż to za historie mi tu pani wymyśla?" - zadziwiony spytałem, bo nigdy wcześniej nie miałem tam problemów z kartą. "Nie może pan płacić kartą". "A to dlaczego?" "Bo nie!". Szczególnie na to "bo nie" się okrutnie zeźliłem. Kolejka się zebrała za mną, a ja stoję i nie wiem, co mam zrobić, bo kasjerka odsunęła towar na bok i fuczała. Nie patrząc na klientów, puściłem jej taką petardę, że sam się sobie później dziwiłem, że tak potrafię. Kątem oka zerkam na ludzi i widzę dwóch moich uczniów, którzy stoją z rozdziawionymi gębami i patrzą, co to ich pan tak się rządzi w spożywczaku. Sprawa skończyła się na interwencji kierowniczki i wycofaniem towaru z kasy. Trochę dziwne to, bo jak nie było kierowniczki sklepu, to kasjerka darła się na mnie, że nie da się towaru wycofać, bo już nabity, a ja nie mam kasy, żeby zapłacić, a jak wparowała kierowniczka, to bez słowa wycofała towar. 

Mam dość takich akcji, teraz jak pójdę do tego sklepu, to kamieniami za mną będę rzucać. Albo ten świat schodzi w niektórych dziedzinach na psy, albo ja się na serio już starzeję i  robię stetryczały i zrzędliwy. A może jakaś wcześniejsza menopauza (a może andropauza?) <nawet nie wiem, który termin będzie odpowiedniejszy, bo wiadomo, że gej to ani kobieta, ani mężczyzna, obojnak też nie, więc z nazewnictwem to nieraz ciężko> już się u mnie zaczęła?

17. Pasjonująca rozmowa, która wywarła na mnie ogromne wrażenie

ON: Cze
JA: Cześć
ON: no to siemka
JA: to siemka...

wtorek, 14 września 2010

16. Co to w ogóle ma być?

Minęło dopiero pół dnia, a już groził mi zawał, spadłbym ze schodów, zbluzgałem chama na przystanku i dwa razy bym się zhaftował... Nie chcę wiedzieć, co mnie czeka do wieczora, może wskoczę pod pościel i tak przeczekam do jutra.


Dziś rano nie mogłem zwlec się z łóżka. Dwa razy dzwoniła komórka, przyszedł sms, a ja nic! Kamień. Wstałem kilka minut po 6.30 i miałem poranek w biegu.  


W świetlicy dzieci pracowały nad rysunkami. Malowaliśmy liście jesienne – pasjonujące... Obok mnie siedziała przeziębiona dziewczynka, gdy nagle rozległo się głośne "aapcichhh", a potem głośny płacz. Otóż wszystko, co miała w nosie, rozprysło się na ławce, na niej i na mnie... Moja poranna kawa podniosła się do gardła... Inne dzieci odskoczyły od ławki, krzycząc: "A fuj! Opluła mnie! Proszę pana, mam to na rękach!". I drą się, krzyczą, machają rękoma, niektórzy wycierają się w innych, ci znów krzyczą na tych pierwszych i mnie wołają: "Bo proszę pana to...", a ja próbuję opanować sytuację i siebie samego, by na nich się nie zhaftować. Mam jakąś odporność, bo w końcu już rzygano na mnie w autobusie na zielonej szkole i mnie to nie ruszyło, a dziś poległem na polu bitwy...


Później zamyśliłem się w trakcie drogi do domu. Idę sobie rozmarzony uliczką, aż tu nagle ogromna bestia tuż obok mnie! Wbiła kły w siatkę, śliną chlapie i bulgocze jej w pysku. Przechodziłem koło posesji i ogromny bernardyn skoczył do siatki zupełnie znikąd i to wrost na mnie. Odskoczyłem, orła mało co nie wywinąłem, książki rozsypały mi się dokoła. Zawał murowany! Pozbierałem kości i po chwili słyszę z balkonu domu cienki głosik: "Pikuś, chodź pieseczku". Taaak, ładny mi Pikuś, który gdyby mógł, to by mi głowę odgryzł i przełknął jak słodką pastylkę...


I tak w drodze do domu zdarzyło mi się czekać na zielone światło na pasach. Stał naprzeciwko chłopak, który oficjalnie i beż żenady dłubał w nosie... Najpierw wytarł palucha w koszulkę, a po kolejnym świdrowaniu – wsadził palucha do buzi... i znów bym się zhaftował...


Po załatwieniu kilku spraw w mieście wdałem się w niepotrzebną pyskówkę z takim dziadem na przystanku. Stał, charczał i pluł! Świntuch! Powiedziałem raz, zero reakcji, drugi raz – nic, za trzecim razem ulżyłem sobie i nawtykałem mu inwektyw jak głupi, a ten stał i tylko na mnie patrzył. Ludzie uciekli i zaglądali tylko, czy czasem się za łby nie chwycą i nie będą się okładać. Normalny cyrk!  


Nieraz mam wrażenie, że to jakieś głębokie współczesne średniowiecze! Nie dość, że ludziska się nie myją i śmierdzi od nich na kilometr, to jeszcze w centrum miasta menele dyktują "normalnym" mieszczuchom swoje warunki obrzydliwych zachowań. Ja nie mogę! Gdzie ja żyję?!


A mogłem rano nie wstawać...

sobota, 11 września 2010

15. ***

Kochamy tych, którzy nie chcą z nami być, 
a jesteśmy kochani przez tych, z którymi my nie chcemy być. 

piątek, 10 września 2010

14. Skrótowiec

1. Miałem dziś w pracy taki młyn, że nie wiem, jak się nazywam. Ta świetlica mnie wykończy, jeszcze kilka takich dni i ocipieję zupełnie. Piątki mam straszne! Do tego łeb mi pęka, spać mi się chce z niskiego ciśnienia i mam znów cholerną chcicę na coś słodkiego.
2. Powstawiałem już pierwsze oceny, w tym kilka pałek za braki zadań. Szóstaki pisali dziś kartkówkę (zapowiedzianą), poprzeglądałem je w wolnej chwili i czuję, że wesoło nie będzie.
3. Na dniach zerwałem kontakt z Łosiem. Napisałem mu, że wycofuję się, całą winę wziąłem na siebie, bo taka też jest prawda. Zablokowałem też Młodego na GG, coś ostatnio mnie zwodził i okłamywał. Dość tych bajek! I tak oto w ten sposób zostałem sam jak palec. 
4. Zawiozłem teczkę z dokumentami na uczelnię, czekam teraz na wynik rekrutacji, a wkrótce też mam egzamin na drugi kierunek i nic jeszcze do niego nie zrobiłem. 
5. Jakiś ten tydzień dziwny jest - jutro kolejna rocznica zamachu na WTC i 12 września kolejna rocznica M. (6).
6. A u Niedefiniowalnego znajduje się utwór muzyczny - "Marchin On", od którego nie potrafię się oderwać. Krążył mi całą noc po głowie, a i przez cały dzień nucę refren jak głupi. Bardzo mi się podoba. A na fotce wykonawcy tego kawałka:

OneRepublic

czwartek, 9 września 2010

13. Sny


Fizjologia snu nie została do tej pory zgłębiona. Badania jego istoty pochłonęły już dziesiątki godzin obserwacji klinicznych, stosy papieru do analiz i opisów poszczególnych przypadków. Nadal nikomu nie udało się zbadać jego tajemnic i systemu funkcjonowania. Powstało na jego temat wiele teorii nie tylko medycznych i psychologicznych, ale i parapsychologicznych, religijnych, społecznych, filozoficznych, egzystencjalnych. Mimo wielu wysiłków nadal nie wiadomo, jak funkcjonuje w naszym mózgu struktura senna i co wspólnego ma z naszym realnym życiem, skoro nijak się z nim nie może łączyć.  


Sen regeneruje nasz organizm. Wiedzą to wszyscy, że bez niego nie możemy poprawnie funkcjonować. Człowiek statystycznie prawie połowę swojego życia przesypia, przenosi się w nieświadomy stan ciała i trwa w nim przez określony czas. Wyłączają się (lub spowalniają pracę) wówczas "zbędne" systemy organizmu, a energia kumuluje się w mózgu, który "produkuje" sen. W tej małej fabryce powstają obrazy oparte na doznaniach dnia. Odbija się w naszym umyśle praca, dom, rodzina, znajomi, lecz te obrazy pociągnięte są przeważnie woalem czegoś nierozpoznanego, jakąś tajemnicą i głębią. Pośród znanych nam osób nagle pojawia się ktoś obcy, ktoś, z kim nigdy nie mieliśmy styczności lub nagle przeniesieni zostajemy w nieznane miejsce.


Obecność w naszych snach osób nam znajomych da się łatwo wytłumaczyć – emocje pozytywne lub negatywne związane właśnie z tymi osobami długo pozostają w naszym umyśle, lecz skąd biorą się miejsca i osoby nam nieznane? Często się zdarza, iż we śnie znamy tę osobę znakomicie, lecz po przebudzeniu, jeśli pamiętamy szczegóły, nie wiemy, kto to był. Mamy przed oczyma zamazaną postać, twarzy nie możemy rozpoznać, do tego miejsce spotkania było dość dziwne. Jeśli ktoś jest dociekliwy, będzie starał się rozpracować znaczenie snu.


Prawdopodobnie kojarzenie tych nieznanych osób z osobami rzeczywistymi nic nie da. Są to najczęściej wytwory naszego mózgu, nigdy nie istniejące ani w przeszłości, ani w teraźniejszości. Więc skąd się biorą? Jakieś logiczne wytłumaczenie przecież musi istnieć. Nie może przecież powstać w naszym umyśle, nawet nieświadomym, coś, czego nigdy wcześniej nie widzieliśmy, tym bardziej iż jesteśmy zaangażowani w sytuację. Chyba krokiem nieuzasadnionym w pełni byłoby powoływanie się na Freuda , gdyż on badał kliniczne przypadki zaburzeń emocjonalnych i niezrealizowane (stłumione) pragnienia erotyczne człowieka. Freuda interesowało to, co pacjent wyparł z pamięci z czasów dzieciństwa lub jego nieświadome nawyki, odruchy, które w pewien sposób przypominają o wypartym fakcie i prowadzą do jego ponownego uaktywnienia się.


Tak więc Freud nie poda nam pomocnej dłoni w rozwiązaniu tej sprawy. Trzeba sięgnąć do filozofii, cykliczności istnienia i teorii reinkarnacji. Osobiście uważam, iż właśnie na tym polu będzie można stworzyć teorię, oczywiście czysto hipotetyczną.

EDYCJA WPISU  g.23.04.
A co, jeśli poprzez nasze sny przebija się fragmentaryczność naszego poprzedniego życia? Przebłyski poprzedniego wcielenia? Nieznane nam obrazy z czegoś tak odległego, nieznanego i tajemniczego dają znać o swoim minionym istnieniu. Jakieś prawdopodobieństwo istnieje, pomimo tego iż rodzimy się "tabula rasa", bo jak wytłumaczyć te przebłyski nieznanego? Daleko mi oczywiście do mitu reinkarnacji ludów hinduskich i azjatyckich, gdzie można było być żabą, krową, słoniem czy sosną, mam raczej na myśli zmienność ludzkich jednostek w następujących po sobie pokoleniach i pewną powtarzalność faktów.


Problem ten pojawił się już w dialogach Platona. Otóż filozof ten badał przypadek rozwoju i nagłego upadku mitycznej Atlantydy. Według jego ustaleń była to wysoko rozwinięta cywilizacja, która nagle upadła i pogrzebana została w odmętach oceanu. Teoria ta przypomina nieco biblijny potop, który zniszczył potomków Adama i Ewy. I tak, według Platona, potop, który zniszczył Atlantydę nie jest tym potopem z Biblii. To odrębne zjawiska. Wynika z tego, iż potopy takie zdarzają się cyklicznie i niszczą ludzkie cywilizacje. Czasu ich następowania niepodobna jest ustalić, ale powracają w regularnych odstępach. I tak właśnie rodzi się pokolenie, rozwija i ginie, by powrócić ponownie w nieokreślonej przyszłości. W kontekście tej filozofii uzasadniona jest teoria powrotów pokoleń i może tych samych jednostek ludzkich w podobnych lub nawet takich samych kombinacjach i konfiguracjach życiowych.


Podobnie kwestię powtarzalności świata i ludzi przedstawiają inni filozofowie przyrody. Teoria Sfajrosu jest w tym aspekcie chyba dokładniejsza i bardziej przekonująca, gdyż pierwiastki łączą się ze sobą w wyniku działania siły Miłości i rozpadają z przyczyn sił Nienawiści. Ziemia łączy się z ziemią, woda z wodą, ogień z ogniem i tworzą wszystkie elementy świata, po czym te elementy się rozpadają i powracają do stanu pierwotnego, by w jakiś czas później znów ze sobą się połączyć. I właśnie tu szukałbym odpowiedzi na to, co dzieje się w naszych snach. Teoria Sfajrosu tłumaczyłaby pojawianie się w naszych snach miejsc i osób, których nie znamy w aktualnym życiu. Ale znaliśmy je w poprzednim wcieleniu, dlatego przenikają granice światów i dają o sobie znać w taki, a nie inny sposób. Może jest to jakiś znak dla nas, dla naszego postępowania, jakaś droga, którą powinniśmy zdążać.  


Ciekawe rozwiązanie zaproponował w swym dramacie belgijski twórca – Maeterlinck. W baśniowym i kolorowym świecie "Niebieskiego ptaka" dwoje dzieci udaje się w podróż w poszukiwaniu szcześcia. Ma być nim własnie tytułowy niebieski ptak. Nikt nie wie, gdzie go odnaleźć. Z czasem dzieci trafiają do królestwa Czasu. Starzec ten pilnuje równowagi życia na ziemi. Przyjmuje dusze, które opuściły swoje ciała i wypuszcza nowe do nowonarodzonych ciał. A co ciekawe, te stare dusze w królestwie Czasu znów stają się młode i czekają w kolejce na ponowne zejście na ziemię i wcielenie się w nowego człowieka, jednak przed tym poddane są "zastrzykowi" zapomnienia, tak aby nic nie pamiętać z tego, co było.   


Chciałbym, aby była to prawda, że za milion lat znów spotkamy osoby, która znamy aktualnie, szkoda jedynie, że nie będziemy w stanie naprawić błędów, z którymi się borykamy. 

wtorek, 7 września 2010

12. Walka żywiołów

Wsadziłem słuchawki w uszy i słucham już chyba 7 raz z rzędu "Through my eyes" Dennisa Christophera. Delektuję się rytmem, zamykam oczy i wyobrażam sobie muzykę. Ton progressivu szarpie moimi zmysłami, a uderzenia syntetyzatora usypiają. Nie ma nic lepszego dla relaksu i zapomnienia. 
Od rana chodzę jakiś skołowany, nie mogę się skoncentrować. Po powrocie z pracy ugotowałem zupę ogórkową - cały garnek, ciekawe, kto to teraz zje. Na poczcie zapłaciłem rachunek, który uregulować należało dopiero końcem października... Łaziłem bez celu po bibliotekach, odwiedziłem znajome w teatrze, szwędałem się po galerii, po sklepach z ciuchami, po stoiskach z zegarkami. Chcę kupić sobie taki duży z wielką tarczą (i bez freudowskich skojarzeń proszę), który z mety pociągnie mnie na dno, jak wypadnę za burtę. A teraz to zajadam się pączkami i czekoladą, mam gdzieś szczupłą sylwetkę. Od dziś będę objadał się słodyczami, ile wlezie. A niech mnie gęś kopnie, jeśli jeszcze dziś nie wtrynię dużego loda na patyku w czekoladzie, co mi tam, i zasnę w towarzystwie bohaterów Filadelfii...

poniedziałek, 6 września 2010

11. List bez adresata

  Mój Drogi!


Czy pamiętasz, mój Drogi, że jutro jest druga rocznica naszego poznania się? Minęły już całe dwa lata! Z jednej strony to nic w porównaniu z całym życiem, lecz z drugiej strony to szmat czasu przeznaczonego dla dwojga. Jak to pięknie brzmi – czasu przeznaczonego dla dwojga. Chciałbym z tej okazji przygotować coś wyjątkowego. Byłaby to niespodzianka! Choć mniemam, że także i Ty pamiętałbyś o tym dniu i przygotowałbyś coś zaskakującego.


Czy pamiętasz, mój Drogi, jak się zapoznaliśmy? Był to poniedziałkowy późny wieczór, już noc prawie. Siedziałem wówczas nad papierami i z nudów załączyłem czat. Napisałeś do mnie. Rozmowę zawiązaliśmy bez przeszkód, tematy sypały się nam jak asy z rękawów. Zamiast uzupełniać dokumenty, pisałem z Tobą o filozofii, życiu, języku, kulturze. Jak na takie miejsce była to rozmowa niesamowita. Zostawiając Ci numer GG, chciałem, abyś się znów odezwał, lecz w podświadomości żegnałem się na zawsze, wiadomo dlaczego. Ale odezwałeś się! Z każdą kolejną rozmową przekonywałem się o Twojej niepowtarzalności i jednostkowości. Doskonale się rozumieliśmy i chcieliśmy tego samego.


Czy pamiętasz, mój Drogi, naszą pierwszą rozmowę telefoniczną? Tak się wtedy bałeś! Zapewniłem Cię, iż jeśli poczujesz dyskomfort, po prostu się rozłączysz. Rozmawialiśmy prawie dzisięć minut. Ciągle w mojej głowie tkwi Twój głos – miękki, spokojny, aksamitny. Aż ciarki mi po plecach przechodzą na jego wspomnienie.


Czy pamiętasz, mój Drogi, nasze pierwsze spotkanie? Była to tak spontaniczna decyzja, że do tej pory nie wiem, jak się wtedy ogarnąłem i wyszedłem z domu. Pomimo tego, że poznałem Cię dość dobrze poprzez rozmowy internetowe i telefoniczne i miałem do Ciebie zaufanie, bałem się. Była prawie druga w nocy, jak wróciliśmy do domów, a i jeszcze potem rozmawialiśmy na GG. Wiesz, wtedy nawet nie spodziewałem się, że będziesz o tyle wyższy ode mnie! Przypominam sobie, iż aby w jakiś czas później pocałować Cię w policzek, musiałeś się pochylić.


Czy pamiętasz, mój Drogi, jak czekałem na Twój powrót z wyjazdu? Codziennie skreślałem dni w kalendarzu, każdego dnia myślałem o Tobie. W dzień przyjazdu co chwilę zerkałem na zegarek i odliczałem minuty do wieczora. Gdy wszedłeś do mieszkania, pocałowałeś mnie w policzek i mocno przytuliłeś. Chwila ta mogłaby trwać wiecznie.


Czy pamiętasz, mój Drogi, jak odchodziłeś? W mieście spowitym ciemnością trzymałem Twoją dłoń i bałem się ją puścić, gdyż wiedziałem, że nigdy już nie poczuję jej ciepła. Zabrałeś ją, schowałeś do kieszeni, odwróciłeś się i odszedłeś, a ja stałem nadal i spoglądałem na malejącą sylwetkę. Ze ściśniętym gardłem wróciłem do domu i po ciemku do samego rana siedziałem na podłodze i patrzyłem w okno.



Od tego czasu już nigdy nie napisałeś, nie zadzwoniłeś. Kazałeś mi się nienawidzieć! Pomimo tych dwóch lat nadal nie rozumiem tych słów. Skąd one u Ciebie się wzięły wtedy? Tak nagle się zmieniłeś. Ale uszanowałem Twój wybór, pozwoliłem Ci odejść, gdyż nie mogłem być Ci kulą u nogi. Niezmiernie szanuję Cię i nie będę kruszył Twego światopoglądu. Wiem, że nigdy nie przeczytasz tego listu, lecz poprzez niego chciałem okazać, iż jesteś dla mnie kimś ważnym, pomimo tego że złamałeś mi serce i umysł. Niech Ci się szczęści.  


                                                                                                                                                   P.T.  

sobota, 4 września 2010

10. Kawa dla Nemsta

Internetowa kawa dla Nemsta :)

9. Bubu, siku, kupa i miłość od pierwszego wejrzenia

Wróciłem z pracy tak wyczerpany, że zasnąłem w fotelu przy załączonym telewizorze. Miałem dziś swój pierwszy dyżur na świetlicy. To ciężki chleb! Szczerze? Wolę przeprowadzić ciurkiem 6 lekcji w starszych klasch niż codziennie mieć taki dyżur z maluchami. Nie wiem, jak się odnajdę w tej nowej funkcji, jakoś będę musiał przywyknąć, bo to moje być albo nie być. Niestety, postawiono mnie przed wyborem – albo świetlica, albo do widzenia. Wiadomo, co wybrałem, ale osobiście odbieram to jako zawodową degradację.


Podzieliliśmy grupę prawie 60 dzieciaków na 3 mniejsze oddziały, aby je ujarzmić. Rzucono mnie od razu na głęboką wodę i w prezencie dostałem pierwszaków. Te dzieci nie mają wpojonych żadnych zasad i zachowań. Muszę przywyknąć do 6. i 7. latków i muszę się przestawić na ich poziom. Kazałem poukładać klocki, kręgle, żołnierzyki i gry na półkach, sam zbierałem spod stołów porozrzucane pionki i karty. Nawet nie skończyłem, a już wszystko było pościągane i rozrzucone po podłodze. Przez pół dnia wyciągałem dzieciaki spod stołów i ze stołów, nic nie wskórałem, bo znów tam właziły. Syzyfowa praca!

Jeszcze rok temu nawet bym nie przypuścił, że będę wypuszczał dzieci na siku i kupę i pilnował, by trafiły do WC i wróciły z powrotem. Przybiegała co chwilę do mnie taka malutka dziewczynka i pokazywała paluszek, że ma "bubu", a potem prawie że władowała mi się na kolana i wyznała: "Kocham ciebie". Zdębiałem. 
No tak, zamiast zajmować się poważnymi sprawami, układam klocki, koloruję kolorowanki i wiążę dzieciom buty. Chcę wrócić do starszych klas i robić to, co powinienem, bo grozi mi całkowite uwstecznienie. Mam nadzieję, że to tylko ten rok tak będzie.
Powiem tylko tyle, że praca przy tablicy to już wyzwanie, ale świetlica wygrywa ten wyścig. Trzeba mieć głowę pięć na dziesięć i wszystko ogarnąć do milimetra.

PS. Jak klikniesz w obrazek, załączy się animacja. Szkoda, że nie działa na stronie... 

środa, 1 września 2010

8. Terapia

Załatwiłem sobie terapię. Wystarczyło wypełnienie odpowiedniego formularza i silna wola. Z tą wolą to w ostatnich czasach u mnie ciężko, dlatego też musiałem zapisać się na inną terapię, która tę wolę u mnie wzmocni i odbuduje. Tak więc z dniem 1 września br. zaczynam dwie terapie: pierwsza to odbudowanie postawy w celu zniwelowania słomianego zapału i wzmocnienie charakteru, druga to przestawienie się na heteroseksualność. Byłem już na wykładzie i dostałem specjalne pigułki. Ich zadaniem jest wymazanie z pamięci i świadomości gejowskiego jestestwa. Trzeba zapomnieć o niektórych zachowaniach (przynajmniej na początku terapii), by swobodnie przejść na kolejny etap. Wykład prowadziła pewna para - niesamowicie ponętna kobieta i przystojny mężczyzna. On jeszcze kilka lat temu był gejem i właśnie po tej terapii "nawrócił" się i ożenił właśnie z tą kobietą. Teraz razem prowadzą kursy nawracające i, jak to nazywają, czynią ogólne dobro dla zagubionych społecznie. Pan Mariusz, bo tak się nazywa ten człowiek, w treść wykładu wtrącał wiele ciekawych opowieści ze swojego dawnego życia. Był bywalcem klubów gejowskich prawie w całej Polsce, gdzie na imprezach często lądował z przypadkowymi chłopakami w darkrumach. Na jednej z imprez poznał Ewę (swoją żonę) i dzięki jej protekcji, zainteresowaniu, wszelkim działaniom, a i późniejszym wykładom właśnie na tym kursie stał się heteroseksualnym mężczyzną i mógł się z nią ożenić. Z tego, co zrozumiałem, mają dwoje małych dzieci i planują jeszcze jedno. 
Te pigułki to trochę wiagrę przypominają. Zażyłem jedną zaraz po powrocie do domu i taki podniecony chodziłem, że mało co dziury w ścianie nie wygryzłem. Mają one właśnie tak działać na widok kobiety, mają obudzić wszystkie utajone żądze i sprawić, iż ciało będzie gotowe do kontaktu nie tylko fizycznie, ale i umysłowo. Chciałem się przekonać, czy rzeczywiście działają owe pigułki. Działają! Do tej pory podniecenie nie może ze mnie zejść. Do miasta wyjść nie mogłem, bo wszystko odstawało i jednoznacznie wskazywało na przedawkowanie wiagry. Nie mogłem nawet zakamuflować tego stanu nałożeniem na siebie dwóch par obcisłych bokserek i slipek z lycry! Zastanawiałem się, czy aby sobie nawet nie ulżyć, ale zapomniałem, jak się to robi, gdyż ostatnio nagiego mężczyznę to z rok temu widziałem, ba! widzieć to co innego niż kochać się z nim do utraty sił i oddechu. O kobiecie nawet nie wspomnę... 
Na następne spotkanie mam mieć zrobione konto internetowe na portalu randkowym. Mam tam zamieścić najlepsze fotki, jakie posiadam i nawiązać kontakt z dziewczyną, która będzie mi odpowiadała. Chyba że to ona nawiąże kontakt ze mną, bo tak też może być. I najlepiej, aby była to nimfomanka. Na wszelki wypadek dostałem od pana Mariusza dwie paczki gumek "extra safe" z wibrującymi końcówkami, gdyż nie można przepuścić pierwszej nadarzającej się okazji i trzeba uczyć się pilnie. Ponoć na następnych zajęciach ma być jakaś modelka i pani Ewa będzie pokazywała nam wrażliwe punkty kobiecego ciała. Jakieś warsztaty praktyczne też mają być. Ale to dopiero w przyszłym tygodniu. Aaa, i jeszcze jedno - nigdy więcej nie chcę zasypiać tak mocno...