niedziela, 31 października 2010

60. "Książki są jak karawany"

Sączę już którąś z kolei lampkę pysznego ajerkoniaku. Dna jeszcze w butelce nie widać, więc do północy wystarczy. Dziś rano skończyłem czytać "Alchemika" Coelho i muszę przyznać, że zrobił na mnie wrażenie. Taki typ prozy lubię - metafizyczne rozmyślania o życiu, sensie istnienia, doświadczaniu losu i przeznaczenia, o szukaniu odpowiedzi o sens istnienia, miłości, śmierci i miejsca w świecie. 
Akcja utworu nieskomplikowana, łatwo dało się przewidzieć kolejne zdarzenia, ale za to sfera metafizycznych rozważań i myślowych poszukiwań otwarta i ujmująca. Urzekły mnie filozoficzne rozmyślania o poszukiwaniu własnego przeznaczenia, które pomimo że jest jednostkowe i indywidualne, to tak naprawdę należy do całego wszechświata, bo z niego pochodzi i do niego na końcu drogi powraca. Nic nie dzieje się bez przyczyny - wszystko wpisane jest w ogólny sens istnienia, a jednostka wypełnia jednynie powierzone mu zadanie. 
Szczególnie spodobały mi się odniesienia do filozofii starogreckiej. 
Spoglądając na całokształt tej powieści, przypomina mi ona twórczość mojej ulubionej pisarki, Olgi Tokarczuk. Cieszę się, że sięgnąłem po tę powieść Coelho, bo teraz wiem, że przeczytam wszystkie pozostałe. 
Przyjęła się taka  reguła, że większość czytelników szuka w książkach odpowiedzi na pytania, jakie sami mogliby postawić sobie samym w odpowiedniej właśnie dla nich chwili. Sam zadałem sobie wiele takich pytań i szukam na nie odpowiedzi, może znajdę choć jakąś wskazówkę, jakiś trop, cząstkę podpowiedzi do rozwiązania tego, co mnie trapi, bo w to, że rozwiążę swoją własną zagadkę, nawet jeśli przeczytałbym wszystkie księgi świata, dawno już przestałem wierzyć. 

A oto fragmenty, które wywołały we mnie poruszenie:
"Serca nie uciszysz nigdy. I nawet gdybyś udawał, że nie słyszysz, o czym mówi, nadal będzie biło w twojej piersi i nie przestanie powtarzać tego, co myśli o życiu i o świecie."

"To w teraźniejszości drzemie cała tajemnica. Jeśli szanujesz dzień dzisiejszy, możesz go uczynić lepszym. A kiedy ulepszysz teraźniejszość, wszystko to, co nastąpi po niej, również stanie się lepsze.

"Serca ludzkie obawiają się sięgnąć po swoje największe marzenia, ponieważ wydaje się im, że nie są ich godne, albo że nigdy im się to nie uda. My, serca, umieramy na samą myśl o miłości, która przepadła na zawsze, o chwilach, które mogły być piękne, a nie były, o skarbach, które mogły być odkryte, ale pozostały na zawsze niewidoczne pod piaskiem. Gdy się tak dzieje, zawsze na koniec cierpimy straszliwe męki." 

"Wszystko, co zdarza się raz, może nie przydarzyć się nigdy więcej, ale to, co zdarza się dwa razy, zdarzy się na pewno i trzeci."  

sobota, 30 października 2010

59. Wielki błękit nad szczytami (cz.2)

Korzystając z pięknej pogody, wybrałem się dziś w góry. Musiałem odpocząć po dzikich awanturach w pracy z dzieciskami. Nawet dobrze się stało, że wczoraj nie pojechałem do mamy, bo ominęłaby mnie taka wyprawa. Tym bardziej skorzystałem, bo jest to prawdopodobnie moja ostatnia wolna sobota, i to jeszcze taka słoneczna. Nie wiadomo, czy taki będzie listopad, a jeśli i nawet będzie ładny, to ja i tak na wykładach będę musiał być. 
Zaplanowałem sobie wędrówkę jednym z moich ulubionych szlaków - Szyndzielnia - Klimczok - Błatnia. Powędrowałem sam, nikogo się nie prosiłem, bo znów bym się denerwował. Szedłem własnym rytmem, nikt mnie ani nie poganiał, ani mi nie marudził. Decydowałem sam za siebie i zdążyłem ze wszystkim. 
Szlaki przetarte, ale mokre i śliskie. Nie wpadłem na to w domu (amator ze mnie), iż w górach o tej porze roku będzie już śnieg i wybrałem się w adidasach, które, oczywiście, przemokły. Ale to jedyny mankament dzisiejszej wyprawy, ponieważ tam, na górze, jest fantastycznie! Ogromna przestrzeń, cisza, szum wiatru, pluskot płynących strumyków. Odpocząłem. Teraz to dopiero zimą pójdę na szlaki, zapewne jak już spadną grube śniegi i mróz będzie skrzypiał pod butami. 
I jeszcze kilka fotek z dzisiejszej wyprawy:

Panorama z Klimczoka. Z lewej Babia Góra, w środku łańcuch Tatr. 
Łańcuch Tatr z Klimczoka (odległy o ponad 100 km).
Schronisko na Klimczoku.
Szlak na Błatnią.
Jagodowisko.
Beskidzki las.
Detal Beskidu Śląskiego.
"Moje drzewo" na Błatniej (patrz wpis nr 15) 

czwartek, 28 października 2010

57. Homofob i polowanie na gejów

Całkiem niedawno nawiedzili mnie Greg i jego chłopak. Jak to często bywa przy piwku, temat oparł się o klimaty czysto branżowe. Tom, wysłuchawszy mnie uważnie, stwierdził, że jestem homofobem i brakuje mi tylko dubeltówki, aby strzelać do gejów. Hehe, nie zaprzeczyłem... Może i jestem homofobem, ale za to dobrze mi z tym. Tak więc uważajcie na snajpera... :) 
Nadal jestem nastawiony antyfacetowo i likwiduję od razu każdego, który pojawia się w jakikolwiek sposób przede mną (nawet heteryka) - taksuję go wzrokiem od góry do dołu, a potem tak na niego patrzę znad okularów, że się peszy i sam odchodzi, do tego rzucane mimochodem krótkie riposty i cyniczne słówka dodają uroku całemu zwycięstwu. Czuję satysfakcję i dobrze mi z tym.
I znów się przekonałem, że świat gejowski jest malutki, nawet bardzo i jak bardzo dla mnie nie ma w nim miejsca...  

56. Na portalach

Coraz głębiej zastanawiam się nad likwidacją swoich internetowych profili na NK i FB. Kilku moich znajomych już tak zrobiło. I czują jakąś ulgę z tego powodu. Wiem, że profil na NK pozwala na kontakt ze znajomymi mieszkającymi daleko (Gdynia, Warszawa, Wrocław, Kraków i inne), ale tak naprawdę pozwala zarówno na ciągłą inwigilację ze strony obcych, którzy na konto mogą wejść w każdej chwili. Do czasu miałem w kontaktach swoich uczniów, lecz stwierdziłem, że czas się ich pozbyć. I pokasowałem wszystkich po kolei. Mam z tego powodu dużą ulgę, ponieważ nikt mi nie wchodzi i nie szpera w profilu, a co chwilę wchodzili jacyś rodzice dzieciaków i uczniowie z innych szkół. Dodatkowo zablokowałem publiczną wyszukiwarkę i opcje profilu i dzięki temu jest on niedostępny dla obcych. Zniechęcają mnie także te wszystkie "ulepszenia" - gry, śledziki, awatary i inne duperele. Zespół NK chce tym uatrakcyjnić cały portal, ale tak naprawdę zniechęca tymi nowościami, gdyż właśnie z ich powodów moi znajomi pokasowali konta. I tak naprawdę gdyby nie możliwość kontaktu, to już bym zlikwidował konto na NK. Nie widzę już potrzeby, aby być w bazie administratorów. 

Podobnie jest z FB. Tak na serio nie wiem, do czego służy ten profil. Założyłem, bo chciałem spróbować, ale skasuje tak samo szybko, jak zakładałem. FB niesie takie same zagrożenia jak NK, z nikim się nie kontaktuję, bo nie mam znajomych w kontaktach, a nie ma sensu trzymanie profilu tylko po to, aby sobie był. I na FB nie ma funkcji sprawdzenia, kto profil odwiedzał (przynajmniej takiej zakładki nie znalazłem).  

Miałem konto na Fellow, na Gayromeo, na InnejStronie, na Gejowie, lecz wszystkie podzieliły ten sam los - przeszły w stan nieistnienia. Niepotrzebne mi to, aby znalazł mnie tam jakiś uczeń i zrobił sensację na całe miasto. 

Z drugiej zaś strony wyczytałem gdzieś, że jeśli nie ma kogoś w Internecie, to tak jakby w ogóle nie istniał, przecież Sieć to nasze drugie życie - w wirtualnej przestrzeni. Odważę się na takie unicestwienie... 

A jak zaklasyfikować bloga? 

55. Ruchajcie się po pospolitemu!

Czy można spokojnego i opanowanego nauczyciela doprowadzić do szewskiej pasji i wściekłości do kwadratu??
Można! Wystarczy przekształcić jego wypowiedź w coś absurdalnego, ociekającego perwersją i wmówić mu, że właśnie tak podyktował! Znalazł się taki, który wyobraził sobie, iż pospolite ruszenie szlacheckie to nic innego jak pospolite ruchanie się. I miał z tego niezłą jazdę! Chciałem mu się odciąć, iż chciałby sobie poruchać, ale może tylko o tym pomarzyć, bo jeszcze nie ma czym, ale ugryzłem się w język. Najgorsze w tym wszystkim to to, że smród stawiał się i pyskował, że to ja tak klasie podyktowałem. A klasa jak to klasa, podchwyciła słówko i zaczęła dopowiadać resztę historii o ruchaniu się.   
Po zaaplikowanej jatce jeszcze ręce mi się trzęsą. Głowa mnie boli. Zjadłem już trzy czekoladowe ciastka, czym złamałem swoją cud dietę! A dziś był jej trzeci dzień! Zapłacą mi za to! Już na jutro wezwałem rodziców. Będę bezwzględny w rozmowie z nimi. A miałem mieć dziś dzień wolny... 

wtorek, 26 października 2010

54. Co mi Go przypomina?

Zdjęcia.
Brelok do kluczy.
Kubek.
Kilka piosenek (East17 - "Stay Another Day", Matafix - "Big city life", Guru Josh Project - "Infinity").
Zapach tej jedynej perfumy (nawet na obcej osobie).
Pizzeria, do której już nie chodzę.
Kamienica, w której mieszkał.


Wczoraj czy przedwczoraj pojawił się na Onecie artykuł "Pierwsza rzecz, którą należy zrobić po rozstaniu". Przeczytałem. Skopiowałem. Przemyślałem na wiele sposobów. I stwierdziłem, że zapomnienie lub wyparcie z pamięci kochanej kiedyś osoby jest niemożliwe, w końcu poświęciliśmy tej osobie część siebie.


Oczywiście zapomnienie warunkowane jest relacjami pomiędzy osobami, bo jeśli jedna strona była w niszczący sposób autorytatywna, była tyranem, tłamsiła drugą stronę, w jakiś sposób poniżała, to nie ma o czym mówić, bo dla tej strony ciemiężonej odejście może być odzyskaniem wolności i złapaniem czystego oddechu. „Ale i tak pierwsza miłość pozostaje zawsze pierwszą miłością, nawet jeśli ubóstwiany przez nas obiekt był totalnym skurwielem” – jak kiedyś gdzieś przeczytałem. Jakaś prawda w tym jest.
Ale artykuł poświęcony został analizie relacji i zachowań ludzkich, kiedy to miłość wygasa lub jedna ze stron umiera, na co nie mamy żadnego wpływu. Uznać można, że prawie każde rozstanie jest dla jednej ze stron bolesne. Przyjęło się, że dużo łatwiej jest tej stronie odchodzącej, gdyż prawdopodobnie już rozpoczęła nowy etap i spieszy się do czegoś nowego i bardziej ekscytującego. W gorszej sytuacji zostaje strona opuszczona, gdyż, a tak często się zdarza, nie wie, jakie są powody rozstania. Obwinia się o wszystko i szuka odpowiedzi. Nieraz bardzo długo. Takie pogodzenie się z odejściem partnera/partnerki nie jest takie łatwe. To szereg myśli, czasem niepowiązanych, chaotycznych, to zespół wyrzutów, pochopnych decyzji, to seria kłamstw skierowanych przeciwko sobie i oszukiwanie się, że to tylko czasowe i wkrótce wróci to, co było. Płacz daje upust, ale z drugiej strony jest motorem napędzającym do wzmocnienia rozpaczy.  

Ekspert w tym artykule wypowiada się tak:
(...) ludzie tacy, dalej tkwią w związku. - Czasami można wszystko z domu wyrzucić po tej osobie, ale dalej się jest z nią w związku. Jeśli pozbywamy się rzeczy po byłym/byłej w akcie zemsty, gniewu czy zranienia i nie po to, żeby otworzyć się na nowe, to tym bardziej te wszystkie rzeczy będą do nas wracać w postaci wspomnień, podobnych zdarzeń. Często moi pacjenci pytają: "Dlaczego nie mogę tyle lat po rozstaniu związać się z kimś, co ze mną jest nie tak?". Jedyne co jest nie tak, to to, że ty jesteś ciągle w związku z tamtą osobą. Że ona jest zbyt mocno obecna, często negatywnie, w postaci żalu, poczucia niesprawiedliwości. A inni ludzie to od razu wyczuwają. Można powiedzieć, że duchy z przeszłości – widać, słychać i czuć”.

Jeśli ktoś będzie miał ochotę przeczytać ten artykuł, to polecam. Rozpatrywane są w nim różne sytuacje zachowań ludzi, ale, może trochę uprzedzę, autorka nie dochodzi do żadnej konkluzji, gdyż nie ma recepty na pogodzenie się o uniwersalnym charakterze.

A ja nawet nie pamiętam, w jaki sposób zniknął kubek z ławy, z którego pił On ostatnią herbatę u mnie. Nie pamiętam tego, pomimo tego że kubek stał w tamtym miejscu przez długi okres... To już 2 lata, a ja wciąż pamiętam to wszystko, jakby to było wczoraj. Z perspektywy tego czasu dostrzegłem, ile błędów sam popełniłem w stosunku do Niego. Czemu wcześniej ich nie zauważałem? Przepraszam. Choć tyle mogę napisać, pomimo że to i tak nic nie zmieni... 

PS. A co mnie zastanawia najbardziej, w ogóle nie wspominam M. W końcu na dniach minie rok, jak odszedł. Widocznie nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia, jak przypuszczałem...

PS2. I na koniec fotka chłopaka, którego oczy mnie powalają. Zakochałem się w nim, na szczęście platonicznie.

poniedziałek, 25 października 2010

53. Temat nr 1

Dziś w naszej firmie wszyscy i prawie wszędzie rozprawiali o jakiejś diecie Dukana, że czyni cuda, że jest skuteczna, że to jakieś ciastko z najwyższej półki, że to nowość, że piszą o niej w prasie, mówią w mediach itp. itd. Ponoć w ciągu tygodnia można zrzucić nawet 3 kg. Ciekawe czy to działa. W moim przypadku 3 kg nic by nie dały, chyba że 33 - wtedy się zgodzę. A jakby tak na próbę zastosować taką dietę choćby na 10 dni? Jak pozbędę się z domu bieżącego jedzenia, aby go nie wyrzucać, to chętnie spróbuję. I wagę muszę sobie sprawić - najlepiej elektroniczną, aby nawet dekagramy wskazywała. Myślę, że warto poświęcić się na te 2 tygodnie głodówki, a nóż widelec będą jakieś efekty i spodoba mi się to. 
Wiem, że nigdy w życiu nie wypracuję takiej sylwetki jak powyżej (jestem na to zbyt stary, leniwy i kanciasty), ale chciałbym chociaż wcisnąć się znów w swoje ulubione czarne spodnie... 

niedziela, 24 października 2010

52. Ziarnko do ziarnka

Wstałem dziś dość późno. Musiałem odespać wczorajsze wstawanie przed 4. rano. Trzeba było dojechać na wykłady. Nie pojechałem w piątek wieczorem, gdyż w końcu wybrałem się na poszukiwania zadanych książek i podręczników. Z kilkunastu pozycji znalazłem tylko jedną, wyszperałem dodatkowo jakąś zastępczą książkę, lepsze to do momentu aż znajdę obowiązkowe książki. Wypadnie mi odwiedzić w tym celu biblioteki w Katowicach, tak więc wkrótce nawiedzę śląską stolicę. 

A zbiera mi się papierkowa robota. Wszystkie kartkówki, testy czy dyktanda sprawdzam na bieżąco, oddaję je dzieciakom zaraz kolejnego dnia. Obiecałem sobie na początku roku, że wszystkie dzienniki i papiery będę robił od razu. I jak na razie udaje mi się to. A za to odłogiem leżą kartki z wykładów i inne, o czytaniu nawet nie wspomnę, bo jak przebrnę przez 26 dyktand lub wypracowań, to marzę już tylko o wannie i o łóżku. Mój mózg musi po nich odparować.

Jakiś czas temu zacząłem czytać książkę historyczną o średniowiecznych Włoszech. Nie powiem, że jest nieciekawa, ale albo tłumacz pogubił się w imionach bohaterów, albo sam pisarz pomylił wiele faktów. Da się to wychwycić, że np. bohater, który został w mieście, nagle pojawia się w innym miejscu. Chwilowo odłożyłem tę pozycję, bo zaczęła mnie irytować, wrócę do niej za jakiś czas, a teraz zacząłem czytać „Alchemika” Coelho. Dużo słyszałem o tym pisarzu, wiele jego powieści przewinęło się przez moje dłonie, ale nigdy nie zatrzymałem się na jakiejkolwiek dłużej niż na analizie tytułu i fragmentu na okładce. A może warto. Widziałem Weronikę w kinie i podobała mi się, więc może i przekona mnie jego słowo pisane.  

Tak, tak, po niniejszym wpisie widać nawet jak sam odkładam papierzyska z uczelni. Czytam książki nie te, co trzeba. A zbiera się tego, a jeszcze nie zaczęły się zajęcia na drugim kierunku. Tam dopiero będzie jatka. Przełamię się i zacznę działać tam, gdzie potrzeba, przerwa w studiowaniu robi swoje, widzę to po sobie.

I goni mnie jeszcze jeden termin. Podjąłem się napisania komuś pracy z gotowych materiałów. Moim zadaniem jest tylko ułożenie tego w logiczną całość i przekształcenie tekstu. To jakieś 50 stron. Pod koniec listopada chciałbym mieć połowę zrobioną. Myślę, że najlepszym terminem będą tu dwa listopadowe weekendy. Siądę i zrobię to, i będę miał to z głowy.  

sobota, 23 października 2010

51. We mgle

Byłem w sklepie w sprawie mojego złamanego zęba. Ekspedientka myślała, że sobie żarty robię. Pokazałem jej kamyk. Zapewniła mnie, że przekaże sprawę kierownikowi. Dodała również, iż sklep zamawia ciasta i ciastka w jednej z cukierni i to tam właśnie trzeba by było się kierować bezpośrednio. Potem rozmawiałem z kierownikiem. Wysłuchał mnie, a potem skwitował: "Proszę pokazać mi rachunek z kasy jako dowód, iż to właśnie u mnie kupił pan bajaderkę". Odpowiedziałem, że nie mam, bo kto zbierałby rachunki za bułki lub pączki. Stwierdził tylko, że jak nie mam tego rachunku, to szukam naiwnego, bo bajaderkę mogłem kupić w każdym innym sklepie. I na tym się skończyło. Nic nie da się zrobić w tej sprawie. 
Wróciłem niedawno z drugiego zjazdu. Po dzisiejszych zajęciach stwierdziłem, że jestem głupi jak but z lewej nogi. W ogóle nie czułem tego, o czym mówiono na wykładach, niektóre sprawy można byłoby przedstawić w dużo prostszy sposób, a pan doktor tak "zamotowywuje" (Nemst, Twój neologizm jest tu jak najbardziej na miejscu) i miesza pojęcia, że wyłączyłem się i zaglądałem w okno. Tak sobie pomyślałem o sobie: "Z czym ty do ludzi się wybrałeś?! Wracaj na swoją farmę bananów i naklejki na nie naklejaj!"A potem na wykładzie prawie spałem, bo dopadł mnie jakiś kryzys. Nie będzie tak łatwo, jak sobie to wcześniej wyobrażałem. 

czwartek, 21 października 2010

50. Z lustrem za pan brat

Ja i On.
On i Ja. 
Flaszeczka i ja.
Ja i flaszeczka.
Nie wywietrzała. 
Zalewam doła.
Próbuję od jakiegoś czasu i się nie udaje.
Buteleczka z szafy już prawie pusta.
Może utopię swoją pedalską mniszkowatość.
A potem pójdę się puszczać.
Wali mnie to. 
Zdrowie! 

49. Mniszek

Pewnego majowego poranka na niewielkim wzniesieniu mały Mniszek otworzył oczko. Zerkał w lewo, zerkał w prawo, zerkał do góry i nie mógł się nadziwić. Chłonął całą swą mniszkowatością świat. Rozpoznawał kształty i uczył się na pamięć wszystkiego, co go otaczało. Tuż obok niego stał duży Mniszek, który wystawił swą twarz ku słońcu i pochłaniał promienie. Dumnie rozłożył liście i rozpychał się wśród traw. Mały zerknął na swoje listeczki i się zawstydził. Nie mógł równać się ze swym większym bratem. Niedostrzegalnym ruchem zerknął na położoną nieco niżej łąkę i dojrzał na niej nieskończnie rozległy dywan żółtego kwiecia. Ucieszył się, gdyż dostrzegł wielu podobnych sobie. Chciał się ruszyć, uciec spod baldachimu liści dużego Mniszka i spojrzeć w oblicze słońca. Już, już wyciągał listeczki by pobiec, gdy zorientował się, że nie może się ruszyć. Zerknął na podłoże i dostrzegł, że jego ciałko zanurzone jest głęboko w ziemi i nie może się ruszyć.  
- Kim jestem? - Odważył zapytać się starszego brata.

Teraz dopiero duży Mniszek dostrzegł obecność małego kompana. Spojrzał na niego wyniośle, zatrzepotał listkami, tak że krople rosy spadły na niego.

-A ty co tu robisz? - zapytał po chwili. - Jeszcze wczoraj nic nie zapowiadało, że tu będziesz. Też mi coś, on się pyta, kim jest! - Zaśmiał się kwiat i odwrócił głowę do słońca.

Mały Mniszek przez dłuższą chwilę wyczekiwał na odpowiedź, lecz zorientowawszy się, że jest lekceważony, odwrócił twarzyczkę i zaczął przyglądać się kwiatom.

Niedaleko stał wysmukły Dzwonek o fioletowych kielichach. Wiatr delikatnie trącał dzbaneczki i dało się słyszeć uderzanie złotych młoteczków o słupek. Mniszek słuchał dzwonkowej muzyki i podziwiał złoty pył, który wirował w powietrzu.

- Może ty mi powiesz, kim jestem – zawołał nikłym głosem.

Dzwonek zwrócił swój kielich w stronę Mniszka i zadzwonił, a złoty pyłek, niby deszcz, spadł na ziemię. Niestety mały nie poznał odpowiedzi, gdyż nie rozumiał dzwonkowej pieśni.

Zwrócił się do słońca i zapłakał.

Tak minął cały dzień. Duży Mniszek nie odezwał się ani razu, tylko od czasu do czasu z zawiścią spoglądał na niego, a Dzwonek nadal dzwonił i sypał złotym pyłkiem. Gdy zapadł zmrok, skulił żółte płatki i zapadł w głębki sen.

Lecz nie była to spokojna noc. Ocknęły go ze snu dziwne odgłosy, a potem drżenie ziemi. Trwało to dość długo i skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Mniszek bał się otworzyć oczko i zerknąć na to, co się dzieje. Otulił się listkami, skulił i zasnął na nowo pod rozłożystym liściem dużego Mniszka. Bał się, ale wiedział, że z jednej strony stoi piękny Dzwonek, a z drugiej jego starszy brat. To dodawało mu otuchy.

Obudził się, gdy promienie zaczęły go łaskotać. Spojrzał w niebo i wystawił twarzyczkę do słońca. Delikatny wiaterek ruszał jego listkami. Dostrzegł, że urósł przez noc, był nieco wyższy i miał dwa listki więcej. Ucieszył się tym i zwrócił w stronę dużego Mniszka, by pochwalić się odkryciem. Lecz obok nikogo nie było. Szukał dumnej sylwetki swojego sąsiada, dostrzegł tylko jego liście. Leżały na ziemi, oderwane od siebie, dużego Mniszka nie było. Przerażony patrzył na skopaną ziemię i nie mógł zrozumieć, co się stało. Odwrócił się i chciał zawołać: „Dzwonku, Dzwonku!”, lecz i tu zastał pustkę. Wysmukłego Dzwonka także nie było i nie było słychać jego pieśni. Dopiero po chwili dostrzegł złamaną dzwonkową łodyżkę, a na ziemi rozbity fioletowy kielich.

Zapłakał mały Mniszek nad przyjacielem, a kilka jego żółtych płateczków spadło na ziemię. Opuścił listki, opuścił główkę i płakał. Tak minął jego drugi dzień życia.

Późnym popołudniem, gdy już słońce kryło się za lasem, przechodziła obok niego bystra Czajka. Za nią skakały i kwiliły trzy szare piskęta. Właśnie jedno z nich zauważyło Mniszka. Ten ocknął się i przyglądał z zaciekawieniem nieznanym przybyszom. Czajka podszła do niego.

- Musisz stąd szybko uciekać – zakwiliła.- Tu jest niebezpiecznie. Ja i moje dzieci uciekamy na łąkę przy rzece.

- Nie mogę się stąd ruszyć, to mój dom – odparł jej Mniszek.

- Chętnie cię zabierzemy ze sobą! – Zapiskało pisklę.

- Jesteś taki piękny! – Dodało drugie.

- I taki mały! - Zaświergotał najmniejszy.

- Szybko, szybko, dzieci, wkrótce znów to nadejdzie – ponaglała matka.

Zagarnęła je pod skrzydła i odwróciła się w stronę lasu.

- Powiedzcie mi chociaż, kim jestem! - zawołał za nimi Mniszek.

- Jesteś polnym kwiatem, mój drogi, a nazywasz się Mniszek – rzekła Czajka i dotknęła dzióbkiem jego małej złotej główki. - Żegnaj, kochany kwiateczku! – Zawołała i pobiegła w stronę swoich piskląt.  

Mniszek długo spoglądał w stronę, gdzie uciekły Czajki. Jego maleńkie kwiatowe serduszko biło mocno, a łzy kapały na ziemię. Wyciągał swe listeczki i chciał udać się za ptakami, lecz nie mógł ruszyć się z miejsca. Nagle przypomniały mu się słowa Czajki: „Jesteś polnym kwiatem, nazywasz się Mniszek”. „Mniszek, Mniszek, Mniszek” - powtarzał w myślach.  

Z zamyślenia wyrwał go silny podmuch wiatru. Była już ciemna noc. Rozejrzał się dookoła. Nie było już obok niego ani dużego Mniszka, ani Dzwonka. Został zupełnie sam. Ogarnęło go dziwne uczucie, zatrząsł listkami, zaczął się bać. Wtem rozległ się ten sam odgłos, co poprzedniej nocy, ale o wiele bardziej nasilony, ziemia zaczęła drżeć. Mały Mniszek zwrócił swą złotą główkę właśnie w tę stronę i zastygł. Jedynie pod cieniuteńką powłoką jego łodyżki biło serduszko, które uderzało coraz mocniej, gdy drżenie ziemi zbliżało się do niego.

wtorek, 19 października 2010

48. Ząb

Kupiliśmy dziś sobie z Rozą po słodkiej kulce (bajaderce). Cieszyliśmy się jak dzieci z czekoladki. Roza pałaszowała, aż się jej uszy trzęsły, ja zaś z wielką ochotą wgryzłem się w kulkę, lecz szybciej wyplułem to, co ugryzłem, niż się nasmakowałem. Roza spojrzała na mnie zdziwiona. Zdążyłem tylko jęknąć żałośnie. Otóż w kulce był kamień i złamałem na nim zęba. I to w dodatku górną jedynkę! Jaki ból! Szybki telefon do mojej dentystki zapobiegł dalszej katastrofie. Już mam zrobioną tę jedynkę, w sumie mało co widać różnicę, ale fakt faktem. Nadal mnie cholernie boli, a za godzinę mam lekcję o gwarach regionalnych w bibliotece miejskiej. Pech to pech! A dziś z samego rana drogę przebiegł nam czarny kot. Jeszcze zostaje pójść mi do sklepu, w którym feralne kulki zostały zakupione i zgłosić zdarzenie. Wiem, że nic tym nie zyskam, ale powiem, co o tym myślę, i znów będzie awantura! 

poniedziałek, 18 października 2010

47A. (...)

Chyba przesadziłem w poprzednim poście. Był on zbyt intymny, niektóre myśli nie powinny ujrzeć blogowego światła. Poniosły mnie emocje... 
*** Usunięto wpis nr 47.  

niedziela, 17 października 2010

46. Na szachownicy

Ostatnio dużo myślę. Łamię sobie głowę sprawami życia. Analizuję swoje posunięcia na wielkiej szachownicy i złapałem się na tym, iż zbyt często tkwię na polach szarych. Nie na tych białych - czystych i optymistycznych, nie na tych czarnych - smutnych i pesymistycznych, lecz właśnie na szarych. Ni to białych, ni to czarnych. Takich zupełnie szarych. Takich jak ja sam - człowieczek przemykający chodnikami dużego miasta, nieraz schowany pod ciemnozielonym parasolem, w dżokejce, z kołnierzem kurtki postawionym do góry, w czarnych rękawiczkach. W konkretnym miejscu jestem tylko po to, aby za chwilkę z niego zniknąć. Nikt mnie nie zauważa, nikt nie pamięta, nikt nie wspomina. I doszedłem do wniosku, że dobrze mi z tym. Nie mam parcia na ludzi i na szkło, wystarcza mi to, co mam w pracy. Tam nałykam się relacji, rozmów, uśmiechów, spojrzeń, plotek, opowieści. Powinno wystarczyć do samego rana, gdyż następnego dnia o 8.00 rozpoczyna się nowa odyseja. Jeśli nawet w drodze do domu zdarzy się króciótka pogawędka z kimś znajomym w mieście, uśmiech znanej ekspedientki lub pani na poczcie, to czuję się dobrze. Wiele nie potrzebuję.

Zaraz po przyjściu do domu robię sobie dużą kawę i siadam w moim fotelu. Sięgam po założoną książkę i zanurzam się w świecie z pewnych stron idealnym. Nierzadko zdarzało mi się, iż chciałem natychmiast zniknąć i pojawić się w czytanej książce, nawet kosztem zakupienia biletu w jedną stronę. Ciekawe co by się stało, gdybym tak na serio któregoś dnia wyparował. Tak ni stąd, ni zowąd. Jako pierwsza zareagowałaby szkoła – już parę minut po ósmej dzwoniłby dyrektor, pewnie też koleżanki, potem po lekcjach wybraliby się pewnie do mnie do domu całą ferajną. Potem dopiero dom, na końcu znajomi, bo tych to mam aż tylu, że mogę ich policzyć na palcach jednej stopy. Pewnie minąłby miesiąc, może nawet rok, gdyby zorientowali się, że mnie nie ma. A co z gratami i ze szmatami w domu? Wszystkie szmaty poszłyby do pieca, książki do biblioteki, rupcie i mniejsze graty pewnie do śmietnika, płyty, wieżę i tv może by wziął brat, kwiaty mama.

Ale do czego zmierzam. Do subiektywnego pojęcia szczęścia. Każdy odczuwa je inaczej. Dla każdego ma ono inny wymiar i inne wyznaczniki. Dla jednego człowieka szczęście to przebywanie wśród bliskich, pośród znajomych i przyjaciół, dla drugiego może to być samotne spędzanie czasu, dla trzeciego praca, dla czwartego objadanie się lodami, dla piątego podróżowanie, dla szóstego flacha czystej na stole, dla siódmego budzenie się przy ukochanym. Tak naprawdę to nie istnieje uniwersalny przepis na szczęście, bo każdy człowiek rozumie je na swój sposób i ilu ludzi na ziemi, tyle wymiarów szczęścia.  

I nasuwa się małe podsumowanie – czy ja sam odczuwam w swoim życiu szczęście? Skłamałbym, gdybym napisał, że w 100%, ale do nieszczęśliwych nie należę. Mam pracę, nie śpię pod mostem, studia skończyłem, kolejne zacząłem, za oknem mam góry, w które mogę się wybrać i chłonąć ogrom przestrzeni wszystkimi zmysłami.Uwielbiam te chwile, gdy zdobędę szczyt i mogę zlustrować całą panoramę wokół siebie. Na własnej skórze czuję ogrom i potęgę natury, wciągam chłodne powietrze, zamykam oczy i czuję to coś, co mnie otacza, a czego nie potrafię nazwać. A to, czego nie mam, wypełnia moje marzenia i powoduje taki stan, jakbym to miał. Nieraz wystarczy sobie to tylko wyobrazić...

sobota, 16 października 2010

45. Pierwsze koty za płoty

No i się zaczęło na poważnie. Wróciłem niedawno z krakowskich wojaży. Cały dzień zajęć za mną. Jak było? Całkiem sympatycznie. Grupa w porządku jak na pierwszy dzień, dość rozgadana i z pomysłami. Heh, jeden gościu sam się wybrał na szefa grupy, potem chodził nadmuchany jak paw, zmarszczyłem tylko brwi, ale co ja tam mogę. Zajęcia ciekawe i z potencjałem na rozwój właśnie w tę stronę. Czeka mnie przepisanie notatek na czysto, gdyż jeden doktor mówił tak szybko (i dyktował), że zawiódł nawet opracowany przeze mnie system skrótów. Myślę, że jutro odszyfruję to, co nabazgrałem. Aaaa, coś ciekawego, co dziś wychwyciłem z wykładu - charakter mojej pracy zawodowej to typowy racjonalny egoizm. Coś w tym jest... 
A wczoraj to nieco spanikowałem. Nie wiedziałem, że w Krakowie są jakieś objazdy i autobus wywiózł mnie... gdzieś. Wysiadłem, a tam pusta ulica, mgła i latarnie. Na szczęście intuicja mnie nie wywiodła w pole i trzeba było tylko przejść na drugą stronę, by wejść w znaną sobie uliczkę. A jechałem na przysłowiowego czuja. Nie będę opisywał studenckich krzyków, biegów, walenia po drzwiach, przekleństw w akademiku. Tylko zastanawia mnie jedno - czemu żaden z portierów na to nie reagował. Kiedyś mieszkałem w akademiku (w tym także podczas studiów magisterskich) i nie było takich awantur jak te dzisiejszej nocy. Chyba już nie umiałbym tak mieszkać. Jakoś przetrwać muszę, bo nie mam innego miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymywać na czas zjazdów. Przynajmniej byłem w pokoju sam... Dam radę! Będzie dobrze! 

piątek, 15 października 2010

44. Młyn

Miałem dziś w pracy taki młyn, że gdyby mnie ktoś zapytał, jak się nazywam, to bym musiał się chyba zastanowić. Rano oddałem swoim szóstakom testy z lektury. Był płacz i zgrzytanie zębów. Zapowiedziałem wszystkim, którzy dostali pałki i dopy, że będę ich pytał w poniedziałek przez całe dwie lekcje. Było też trochę śmiechu, gdyż po moim oznajmieniu padło hasło: "Boże, jak ja ci dziękuję za tę tróję!" Uśmiałem się serdecznie. 
No, a potem zaczął się młyn. Zdarłem dziś gardło i prawie straciłem głos. Nie wspomnę wypchanych kolan w dżinsach, gdyż ostatnio to pół dnia spędziłem na dywanie wśród klocków i układanek. W świetlicy dzieci przybywa z dnia na dzień. Znam już prawie wszystkie dzieciaki z klas 1-3, które przychodzą do świetlicy (to ponad 160 uczniów), nieraz się muszę zastanowić nad imieniem lub na chybił trafił kogoś wołam: "Kuba, chodź do mnie". "Ale ja jestem Tomek" - odpowiada oburzony pierwszoklasista. Tak jak wspominałem, byłem dziś sam i miałem pod opieką ponad 30. uczniów. Co chwilę ktoś przychodził, to wychodził, to szedł do harcówki, to do ubikacji, to siedział pod stołem albo schował się za szafką. I muszę pamiętać, kto gdzie poszedł i kiedy wróci i, co najgorsze, muszę zapisywać dokładną godzinę przyjścia i wyjścia dziecka ze świetlicy w tabelach obecności. Najbardziej to wkurza mnie jeden fakt - rodzice, którzy odbierają dzieci. Wchodzą do świetlicy i, już to przełknę jak gorzką pigułkę, ani me, ani be, ani kukuryku, za to biorą dziecko i wychodzą bez słowa. I jacy są oburzeni o to, że pytam o wyjście dziecka. Normalnie według nich czepiam się, bo ktoś, kogo widzę po raz pierwszy, zabiera mi dziecko, a ja mam czelność pytać, kim jest. A jeśli coś już by się zdarzyło, to oczywiście winien wychowawca! 
Zrobiłem dziś zajęcia plastyczne, aby czymś zająć całą hałastrę. W ruch poszły farby, kredki, pastele, plastelina. I tworzyliśmy. Powstał szereg prac o jesieni. Część z nich wykorzystałem i zrobiłem wystawę. 
Moja praca z jednej strony mnie cieszy, lecz z drugiej strony jest ciężka i niesamowicie odpowiedzialna. Pomimo tego wszystkiego lubię ją i nie wybrażam sobie żadnej innej. 

czwartek, 14 października 2010

43. Zdjęcie

Dziś Dzień Nauczyciela, a ja urwałem się ze szkolnej akademii. Ulotniłem się. Po prostu wyparowałem. Byłem tylko na pasowaniu pierwszoklasistów, potem ładnie włożyłem kurtkę i adios! Przyszedłem do domu, by w pół godziny później oddać się w ręce pewnej ponętnej pani stomatolog. Ach, te kobiety! Egzotyczny aromat perfumy, piękne ciemne oczy i długie, huśtające się kolczyki. Nachylała się nade mną, jej usta były tuż nad moją twarzą, wystarczyło się tylko nieco unieść, by móc ją pocałować. Chyba wrócę na wspominany przeze mnie kiedyś kurs przekwalifikowywania się na heteroseksualność. 
A wczoraj na konferencji Roza sięgnęła po mój planer, by sprawdzić jakieś daty, które dyktowała dyrekcja i otworzyła akurat w tym miejscu, gdzie tkwiło zdjęcie Ł. Wzięła je w rękę, a potem spojrzała na mnie długim i przeciągłym wzrokiem. Wzruszyłem ramionami i dalej poprawiałem testy. Nie spytała o nic, ale czuję, że wkrótce zapyta, w końcu rozmawiamy o wszystkim. Tak, tak, noszę jego zdjęcie przy sobie, drugie stoi w ładnej ramce na meblościance, trzecie jest przede mną na tablicy korkowej. Zostały mi tylko zdjęcia i to, co w mojej pamięci. Najbardziej boli mnie fakt, że kompletnie nic w tej sprawie nie mogę zrobić.

środa, 13 października 2010

42. Nic ciekawego

U mnie nic a nic się nie dzieje, dlatego też rzadko pisuję. Jakoś ta jesienna pora działa na mnie niekorzystnie, jest zimno, wcześnie robi się ciemno, na ulicach coraz mniej ludzi. Trzeba było już też poprzekładać szmaty w szafie – polówki i szorty zajęły najniższe półki, do łask powróciły sweterki i bluzy. Część z nich wylądowała w kartonie przy piecu i czeka na swoją ostatnią drogę, gdyż otwarcie stwierdziłem, że nie będę już ich nosił (kilka dni temu unicestwiłem w ten sposób kilka par dżinsów).

Nadal nie doszedłem do żadnych konstruktywnych wniosków co do siebie samego i tego, co mam z sobą robić. Uparcie tkwię w swoich przemyśleniach i pomimo wielu słów wsparcia z Waszej strony, nie udało mi się przekonać mojego Ja do sensownych zmian. Nie wiem, ale nie mam już takowej potrzeby, aby spotykać się i poznawać ludzi. Swego rodzaju ukojenie znajduję w świecie książek, a bohaterowie stają się substytutem prawdziwych ludzi, nawet przyjaciół, gdyż żaden z nich nie pokaże mnie palcem i nie zakrzyknie: „Jaki grubas! Rzygać mi się chce!” Jestem coraz starszy i już nie tak łatwo kogoś poznać. 
W sobotę mam pierwsze zajęcia na doktoracie. Skóra mi ścierpła, jak zobaczyłem harmonogram wykładów. Na szczęście udało mi się załatwić nocleg w akademiku. Ciekawe, jak ja tam trafię w piątek wieczorem.
Jutro jest dzień KEN. Trzeba wbić się w koszulę i krawat i jechać na akademię. A w piątek ominie mnie impreza z koleżankami, gdyż muszę jechać do akademika. W świetlicy zostaję do samego końca i wypadnie mi zamknąć szkołę. Zgodziłem się zastąpić koleżanki, aby te mogły pojechać z innymi, bo ja i tak do Krakowa się będę zbierał i udziału w imprezie wziąć nie mogę.
A dziś też zamierzam iść spać z kurami i kogutami. Dobranoc.  

poniedziałek, 11 października 2010

41. Czas kasztanowych ludzików

Kasztanowce dojrzały. Tu i tam można natknąć się na kolczaste łupinki rozbite o chodnikowe płyty i leżące obok, mieniące się głębokim brązem, krągłe owoce. To kasztany. Zbierałem je dziś wracając z pracy do domu. Leżą teraz na półce i mienią się niczym zaczarowane bursztyny. Zaklęta jest w nich tajemnicza moc, która uaktywnia się szczególnie nocą. Wydzielają niedostrzegalny i niewyczuwalny aromat, działający kojąco na ludzi. Dlatego też są przez nich zbierane. Jakaż to moc? Otóż pomagają nam w czynnych powrotach do czasów, które minęły i już nie powrócą. To czas wspomnień o dzieciństwie.

Co kasztany przypominają akurat mi? Dom dziadków, czas spędzony wspólnie przy tworzeniu niezliczonej rzeszy kasztanowych ludzików, chwile zabawy i decydowania o tym, jak ma wyglądać świat kasztanowego społeczeństwa. To także czas jesiennych wypraw z dziadkiem do lasu po żołędzie i wypraw z mamą do parku po tuziny kolorowych liści, z których wspólnie układaliśmy szeleszczące bukiety. Potem, siedząc przy stole, bawiliśmy się w niby bogów, którzy bawią się w tworzenie podwładnego im świata. Ale byliśmy dobrymi bogami, gdyż chcieliśmy, aby nasze twory były jak najbardziej idealne. Nie krzywdziliśmy nowych istot. W pewnym sensie przypominaliśmy bogów - twórców z powieści Olgi Tokarczuk, z tą różnicą, że tamci bogowie bawili się w stwarzanie, krzywdząc swoje twory i specjalnie je okaleczając (Anna In w grobowcach świata). Niezdarni ludkowie powstawali przy okazji licznych zakładów i gry w karty, byli poniewierani i wyśmiewani, natomiast nasze ludziki powstawały przy maksimum wytężonej pracy i uwagi. Były prawie idealne.


W świecie kasztanowego Don Kichota i jego giermka Sanczo Pansy obecne były dalekie podróże pełne fascynujących przygód. Brali także udział w bitwach o honor, z których wychodzili zawsze zwycięsko. Jakie to było proste! Kierować losami stworzonych ludzików, decydować o ich istnieniu lub nieistnieniu. W życiu realnym nawet nie można o tym pomyśleć, pomimo że ma się nieraz wpływ na innych poprzez kształtowanie ich postaw. Można nawet pokusić się o tezę, że te kasztanowe ludziki, o okrągłych brzuszkach i nieraz krzywych nóżkach, też w pewien sposób w przeszłości kształtowały moje postawy. Na pewno rozbudziły wyobraźnię, która dziś tak bardzo pomaga mi w pracy. Jestem im wdzięczny za to, że były wtedy, kiedy byłem mały i potrzebowałem ich towarzystwa.

Ale dziś już ich nie ma i nawet nie wiem, co się z nimi stało. Wierzę, że odjechali na swoich żołędziowych rumakach do krain, do których zawsze udawali się w fermencie zabawy.

Tak, to był nasz wspólny czas. Czas kasztanowych ludzików. Czas zabawy. Czas dziadka i babci. Czas dzieciństwa. Mój czas. Moim odgórnym zamierzeniem było dotrzeć do przywołania w tym wpisie powieści Olgi Tokarczuk pt.: „Prawiek i inne czasy”, gdyż jest ona moją ulubioną ksiażką tej pisarki. Sam tytuł wpisu jest aluzją do tejże powieści, gdyż jest ona podzielona na małe części noszące w podtytułach pojęcie czasu. Mamy w niej do czynienia z czasami głównych bohaterów, są wiec: czas Michała Niebieskiego, czas Pawła Boskiego, czas Misi Boskiej, czas Izydora, czas Kłoski. Pisarka odwołuje się także do filozofii przyrody nieożywionej i wyznacza czas życia przedmiotom martwym i różnym pojęciom. Symbolem tu można naznaczyć dom Stasi Papugowej, który świetnie prosperuje, tętni życiem, żyje w nim wielu domowników. Lecz gdy zabrakło opiekuńczej ręki, dom upadł i zamienił się w kupę gruzów. Skończył się jego czas. Nawet Paweł Boski, siedząc na jego ruinach, próbuje, niczym Jancio Wodnik, cofnąć czas. Paweł został sam, minął czas jego żony Misi, minął czas jego szwagra Izydora, minął czas jego dzieci. Bohater dokonuje rozrachunku całego swojego życia, wiedząc, że i jego czas dobiega końca. Lecz koniec jego czasu jest inny niż członków rodziny, gdyż jako jedyny przeżył wszystkich i na jego oczach dokonuje się kres tego, co mu służyło przez całe życie. Genowefa, Michał, Misia umierali ze świadomością, że ich życie dało wiele potomkom rodu, ofiarowali im siebie i swoją pracę. Paweł czuje, że został sam z całym ciężarem pamięci i dlatego nie odbiera swego kresu jako przydatnego dla innych. Nie ma co ofiarować, gdyż siedzi na gruzach domu siostry i zdaje sobie sprawę z tego, że taki sam los czeka także i jego dom. Upadek i zapomnienie.  

Każdy ma swój czas. Ja go mam i Ty, mój drogi Czytelniku, także go masz. Swój czas ma także ten blog. Kiedyś się zapełni i będzie musiał ulec zapomnieniu, gdyż nikt tu już nie będzie zaglądał. Swój czas miały moje kasztanowe ludziki, służyły mi, jak tylko mogły najlepiej. Swój czas ma październik. Swój czas rozpocznie listopad i okryje nas nową historią, która się kiedyś zakończy. To takie filozoficzno-egzystencjalne błędne koło, toczące się nieprzerwanym rytmem. 
Ale miejmy nadzieję, że w przyszłym roku kasztany znów zakwitną, wydadzą na świat swoje owoce, z których czyjeś zgrabne i pracowite ręce stworzą nową rasę kasztanowych ludzików i będą one cieszyły swojego stwórcę.

czwartek, 7 października 2010

40. Robaczywy Dorian Gray

Jak co roku otrzymałem zaproszenie z naszego kina na prapremierę nowego filmu. Tym razem był to "Dorian Gray", ekranizacja kultowej powieści Oscara Wilde'a pt. "Portret Doriana Graya". A że zaproszenie było dla 4 osób, zabrałem ze sobą Rozę i Agnes. Ogólnie film się nam bardzo podobał, dziewczyny były pod wrażeniem, gdyż nie czytały książki, ja znów, jako fan Wilde'a, czuję mały niedosyt, ale całokształt obrazu uważam za bardzo dobry. W trakcie seansu co jakiś czas zrywałem się z fotela i z miną całkiem krzywą szeptałem do Rozy :"Tego w książce przecież nie ma!"

Nie mam zamiaru opowiadać fabuły, gdyż na pewno ktoś z Was chętnie na film się wkrótce wybierze, ale co nieco o jakiś szczegółach chcę napomknąć. 
Otóż cały obraz utrzymany jest w konwencji gotyckiego horroru. Akcja z mrocznych uliczek Londynu, gdzie prawie za każdym winklem czyha morderca lub ladacznica, uliczek pełnych brudu, smrodu, oparów i wilgoci, przenosi się do domu Doriana, ogromnego klasycystycznego gmachu, pustego i przerażającego, a wejście na jego poddasze chroni żelazna krata, gdyż tam ukryty został złowieszczy portret. Wydarzenia rozgrywają się także w arystokratycznych salonach, pełnych przepychu i zbytku, by z kolei przenieść się do luksusowych domów rozpusty, gdzie alkohol leje się stumieniami, a rozpustnicy walają się po wszystkich kątach. Do takiego Londynu przybywa młody Dorian i wraz z lordem Henrykiem wpada w wir wielkomiejskiego życia, pełnego skrajności.

Dorian – piękny młodzieniec, przed którym kobiety i mężczyźni padają wręcz na kolana, każdy chce mieć go za gościa w swoim domu, od pierwszego dnia pobytu w mieście mówi się tylko o nim i jego urzekającej urodzie. Fascynuje się nim Bazyli i tworzy jego portret, fascynuje się nim Henryk, który wlewa w niego własną filozofię życia, pełną uciech, zabaw, zbytków, uzależnień i perwersji, w końcu fascynuje się nim Londyn.


Bazyli maluje portret Doriana, a młodzieniec zakochuje się sam w sobie. "Nie przypuszczałem, że jestem tak piękny!" - wyznaje onieśmielony mężczyzna przyjacielowi, a w wywodzie filozoficznym Henryk stwierdza, iż piękno fizyczne przemija, ciało się skurczy, zeschnie, rozpadnie, dlatego też trzeba czerpać z życia w każdej chwili i cieszyć się nim. Doriana przeraża fakt, iż jego piękno, które rzuca mu ludzi pod stopy, z czasem uleci w eter i nikt na niego nie zwróci uwagi, zaczyna się bać tego i na pytanie Henryka: "Czy byłbyś w stanie zaprzedać się diabłu, aby utrzymać swoje piękne oblicze na zawsze?", młodzieniec szepcze sam do siebie: "Tak", i dotyka dłonią swej podobizny.

Portret Doriana urzeka londyńczyków, wszyscy chwalą dzieło Bazylego, które nagle znika. Nikt nie wie, co się stało z obrazem. Tak naprawdę tkwi on w czeluściach strychu domu Doriana i żyje własnym życiem. Przerażające sceny filmu rozgrywają się właśnie na tym poddaszu.

Film godny uwagi. Nie brakuje w nim morderstw i trupów, pościgów i ucieczek, romansów, pocałunków i uwodzeń, sporo jest scen orgiastycznych. Warto zobaczyć. Przeczytajcie książkę i zobaczcie film lub zobaczcie film, a potem przeczytajcie książkę. Obowiązkowo! Polecam.

środa, 6 października 2010

39. I dalej nie ma śladu

Mijają dziś pełne 2 tygodnie od momentu, kiedy Ktoś zostawił pod moimi drzwiami różę. Do tej pory nie pokazał się, nie przyszedł, nie dał żadnego znaku. Zbudowałem się wewnętrznie, otrzymując ten prezent tamtego dnia, gdyż myślałem, że być może wróci coś, co dawno przeminęło. Radowałem się wtedy. Teraz znów mnie ściska w gardle i w piersi, powróciły nocne koszmary. I czekam. Tak, ciągle czekam. Czekam i będę czekał, aż uschnę i rozsypię się w proch.

poniedziałek, 4 października 2010

38. Persona non grata

No i mam doła.
Wysłałem dziś dzieci ze świetlicy na korekcyjną i zostałem sam. Miałem wolne pół godziny tylko dla siebie. Myślałem nad tym i nad tamtym. Jestem na serio beznadziejny, bo nawet nie potrafię utrzymać słowa, które sam sobie złożyłem, jestem też naiwnym kretynem, bo wierzę w coś, co się nigdy nie zdarzy. Tak, tak, naiwny jestem. I to bardzo. Dzień w dzień czekam. Wiem, że nie ma to żadnej najmniejszej szansy, a ja się wciąż oszukuję i uwierzyłem w kłamstwa, które sam sobie wmówiłem i umacniam je w sobie każdego dnia. Nie wyzwolę się już z ich mocy. 
Jak pisałem w poprzednim poście - zdecydowanie wycofuję się z jakichkolwiek przejawów branżowego życia. To nie dla mnie. Po co mam wywoływać torsje u poznawanych ludzi. Szkoda ich. I tak od dawna stoję na marginesie, sam się wyalienowałem, bo przecież nie pcha się tam, gdzie się jest persona non grata. Oni się ucieszą, że grozić już im nie będzie nagłe porzyganie się na mój widok, a ja cieszę się, że takiego zagrożenia nie będę wokół siebie rozsiewał.

niedziela, 3 października 2010

37. Gej gejowi wilkiem

Jestem na siebie wściekły. Wczoraj złamałem jedną ze swoich zasad - spotkałem się w mieście z takim chłopakiem. Mieliśmy iść na spacer. Mieliśmy. Nie wiem, co mnie podkusiło, że zasugerowałem się czyjąś podpowiedzią, iż należy iść do przodu i się przełamać w niektórych kwestiach i trzeba poznawać nowych ludzi. Ja chciałem, ale oni widocznie nie są zainteresowani moją osobą. 
Najpierw mówił, że ma cały wieczór wolny, że chętnie się przejdzie po mieście i wypije colę w jakimś pubie. Zaszedł mnie od tyłu, podałem mu rękę, a on miał taką minę, jakby miał zaraz się na mnie wyrzygać. Coś tam bąkał, butami po chodniku szurał i na zegarek spoglądał, mówił, że ma tylko 20 minut. Stwierdziłem, że skoro się spieszy, nie będę go zatrzymywał, pożegnałem się i szybko odszedłem. On został. 
Taka wpadka. Nie mogę sobie tego wybaczyć, że złamałem swoje własne słowo. Ale teraz już wiem, że się to już nigdy nie powtórzy. To było moje ostatnie spotkanie z kimś w mieście. I ostatnie w ogóle. Z nikim się już nie umówię na spotkanie, nigdy i nigdzie. Miałem w planach realizację blogowej znajomości, lecz i ona nie dojdzie do skutku. Przykro mi. Nie gniewaj się na mnie, ale wycofuję się z danego słowa. Tak będzie lepiej. 
W kontaktach międzyludzkich wystarczy mi praca i uczelnia. Więcej nie potrzebuję. Odcinam się całkowicie od wszelkich prywatnych znajomości. I tak od ponad 10 miesięcy jestem sam jak palec. Przywykłem. I tak kolejne 10 lat nic nie zmieni.  Nawet nie chcę. 
Nie wiem czemu, ale mam ostatnio takie pragnienie zamknięcia się w klasztorze i to w takim, w którym nie można się odzywać. To by było dla mnie dobre. 

sobota, 2 października 2010

36. Adalmerko i Lew

Jestem nieco zdegustowany spotkaniem z moim promotorem. I czuję wielki niedosyt. Mam wrażenie, że byłem tam jakimś zabłąkanym intruzem, może natarczywym gzem, który chce użądlić swoją ofiarę wyłącznie dla przyjemności użądlenia. Nastawiłem się na konwersację, na wymianę pomysłów, a zamiast tego było króciutkie sto pytań do - a po co? a na co? a kto to? a co to? Fiu bzdziu, fiku miku i muchy na suficie! 
Promotor stał naprzeciwko mnie, łapy trzymał w kieszeniach spodni i wzruszał ramionami, i dodatkowo dwa razy okrążył mnie (czułem się jak manekin na wystawie). Powiedział, że mam pracować indywidualnie i wszystko do otwarcia przewodu przygotować sam. Tralalala bum cyk cyk! I poszedł. Tak po prostu poszedł, a ja stałem na korytarzu i próbowałem sobie przypomnieć, po co tu przyjechałem.
Po tej rozmowie czuję się zbudowany i zmotywowany do studiowania... A w dziekanacie dostałem wykaz przedmiotów i listę profesorów, u których mam się zgłosić. I o mało co nie wywinąłem orła, bo pośród nich jest... logika... Help! Znów będę musiał przez to przechodzić i rzucać mięsem po ścianach. 
Jakiś wniosek? 
Chyba tylko jeden - skoroś, Adalmerko, wlazł do jaskini lwów, to teraz radź sobie sam!